Pojedynek. Джозеф КонрадЧитать онлайн книгу.
_7ccf4ff5f43f4x5d42oa027c902863ea5f3d.jpg"/>
Joseph Conrad
Pojedynek
Wydane w formacie ePUB przez Imprint Sp. z o.o. – 2010 rok.
SPIS TREŚCI
1
Pod koniec karnawału w roku 1845 ruch niesłychany zaczął ożywiać plac przed teatrem warszawskim. Była to już blisko jedenasta w nocy. Niebo zasłoniło się chmurami, wilgotne powietrze zalegało ziemię, a rewerbery migotały jakimściś sennym światłem. Mimo to wrzawa się coraz powiększała, karety huczały po bruku, dorożkarze wyprzedzali jedni drugich ćwicząc swoje chude i głodne konięta i tłum pieszy dążył do sal redutowych, jaśniejących od świateł we wszystkich swych oknach, gdzie Towarzystwo Dobroczynności dawało wielki maskowy i kostiumowy bal na dochód kalek i starców.
Warszawa chętnie się bawi. Wszakże nie tylko »Kurier«, jej przyjaciel, ale i każdy najobojętniejszy obserwator odda jej tę sprawiedliwość, że się najchętniej bawi wtedy, gdy jej wesołość i ten szał, któremu się oddaje, przynosi ulgę tym, co się bawić nie mogą, dla których balem jest wiązka drzewa do pustego komina, kawałek chleba i łyżka ciepłej strawy dla pustego żołądka. Toteż bez względu na drożyznę karnawał w roku 1845 był huczny, wesoły, szalony, a i bal ten, tym bardziej że się łączył z dobrym celem, miał być liczniejszym i świetniejszym niż wszystkie dotąd zabawy. Jakoż blisko dwa tysiące biletów rozprzedano przed wieczorem, a od dwóch dni wykupiono wszystkie kosztowniejsze materie, wypożyczono wszystkie brylanty, paciorki i szkiełka, wypotrzebowano wszystkie maski i domina, które spekulujący na dobry humor Warszawy przygotowali.
W Hotelu Angielskim w restauracji Marego okna także były oświecone, ale przede drzwiami nie stały dorożki, a w salach pustych nie rozlegał się brzęk talerzy i szklanek, nie toczyła się głośna rozmowa i huczne nie rozchodziły się śmiechy, jak to zwykle miewało tam miejsce o tej godzinie, gdy młodzież ówczesna, powróciwszy z baletu i nasyciwszy się pięknymi sztukami, przychodziła hurmem, aby się zrestaurować, i rozmawiała wesoło i dowcipnie o tym wszystkim, co widziała, a raczej o tym, czego się nie potrzebowała domyślać. Dziś młodzież ta przymierzała kostiumy, nakładała maski i domina, a obawiając się ścisku, chociaż to młodzież arystokratyczna i wielkich nadal nadziei, poszła jednak wcześniej, niż jej położenie socjalne pozwalało, i stała rzędem ode drzwi sali do kolumn dla przypatrzenia się wchodzącym tam damom. Mary, widząc pustki w swoich pokojach, skrobał się w głowę, klął w duszy bal na ubogich i rachował w myśli zyski Lursa, który, nawzajem, zacierał ręce, uśmiechał się szyderczo i rachował w myśli straty Marego. Wszędzie bowiem w społeczności, jak na jakiej celnej komorze, stoi waga, na której ważą się powodzenia i reputacje. A czy na niej siedzi dwóch szewców, czy dwóch traktierników, czy dwóch powieściopisarzy, zawsze jeden skrobie się w głowę i krzywi się, a drugi zaciera ręce i szyderczo się uśmiecha.
Powoli jednak i pokoje Marego zaczęły się zaludniać i weszło najprzód dwóch młodych ludzi, którymi się zajmiemy, nim ich przyjdzie więcej i rozjaśni się cokolwiek twarz restauratora, który, jak wiadomo, dla miłości powszechnego głosowania porzucił później nóż i kotlety i zostawił zyskowny swój warsztat mniej patriotycznemu współzawodnikowi.
Obaj ci młodzi ludzie byli we frakach, w białych chustkach i białych rękawiczkach. Oczywiście więc szli także na bal, ale czy to dla pogadania, czy dla posilenia się półmiskiem lepszym może, a zawsze tańszym, niż był na górze w foyer teatru, wstąpili tu i, kazawszy sobie podać dwie dobre porcje, przy ustronnym stoliczku usiedli. Zdawali się być jednego wieku, a ten, który się poważniejszym okazywał i kolegę traktował, nie miał pewnie więcej jak lat dwadzieścia cztery do dwudziestu pięciu. Był to mężczyzna słuszny, silnie zbudowany, ciemny blondyn, rysów pełnych szlachetności, powagi i jakiegoś melancholicznego wyrazu. Wyraz ten jednak nie odbierał męskości i energii ani jego ułożeniu, ani głosowi, ani wejrzeniu, w którym widać było zamyślenie, ale nie ospałość i miękkość. W ogóle był to młodzieniec dziwnie piękny, a czoło jego, białe, szerokie i lekko zmarszczone, okazywało, że troska jakaś głębsza opasywała jego serce.
Drugi niższy, żywszy i bardzo przystojny brunet miał długie włosy, wąsy i widocznie zakrawał na jakiegoś artystę, muzyka lub malarza. Rysy jego twarzy nie odznaczały go żadnym wyrazistym piętnem, ale oko żywe i bystre spojrzenie okazywało rozum i dowcip, a uśmiech, szczery i ujmujący, poczciwe i przyjacielskie serce. Powiedzmy bez ogródki, kto byli ci młodzieńcy.
Pierwszy z nich nazywał się Julian Sulejewski i był synem znacznego i poważanego urzędnika. Ojciec jego, który spod niskiej i nieherbowej wyszedł strzechy, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zdolnością, niezmordowaną pracą, ścisłym i nieskazitelnym pełnieniem swych obowiązków przyszedł do znaczenia i dobrej pensji, której rozumne użycie z pomocą posagu żony, który był dość znaczny, pozwoliło mu dwojgu dzieciom, to jest temu synowi Julianowi i córce Antoninie, dać wychowanie bardzo staranne i mogące im zapewnić dalszy na świecie kierunek. Kochał on te dzieci nad życie, ale że to był człowiek równie surowy dla siebie, jak i dla wszystkich, co go otaczali, wychował je w takiej pokorze, wpoił w nie taką cześć dla siebie i dla matki, że równie dla młodego Juliana, jak i dla Antosi wyraz ten: rodzice zamykał w sobie pojęcie czegoś tak świętego, co się tylko ową pobożną miłością, jaką Rzymianie przez słowo pietas oznaczali, uczcić i ukochać dawało.
To nieograniczone przywiązanie, jakie Julian miał dla dawców dni swoich, które w miarę lat i rozwijania się władz umysłowych w nim rosło, a wzmagało się coraz głębszym przekonaniem, że równie ojciec, jak i matka swym życiem, swymi zasadami, każdą czynnością i każdym słowem zasłużyliby na cześć jego, gdyby nawet zupełnie dla nich był obcym, przywiązało go niezmiernie do domu i wcieliło nieodłącznie w to kółko familijne, do którego należał. Chociaż więc przestał być dzieckiem, chociaż wchodził w lata i z natury ognisty, silny duchem, z bujną imaginacją nieraz w czarujących farbach malował sobie życie i jego uciechy, nie starał się jednak złudnych tych obrazów sprawdzać, nie szukał pokarmu dla gorącego serca ani pola dla siły swego ducha. Skromny i dziewiczych obyczajów młodzieniec o tym tylko myślał, aby ojciec się nie zmartwił jakimkolwiek jego krokiem lub objawieniem jakiego popędu, aby matka się nie zatrwożyła o jego zdrowie i pokój jego myśli. Wszystkie więc swe uciechy skupił w domu, cały swój żywot rozłożył, że tak powiem, przed okiem rodziców i tulił się pod ich skrzydło, jakby nie miał sił własnych i ciągle jeszcze opieki i kierunku we wszystkim potrzebował.
To dobrowolne i przez miłość natchnięte poddanie się, to zaparcie się niejako własnych sił i nieużywanie ich w życiu i jego ustawicznym ruchu jakkolwiek go nie kosztowało, było jednak zawsze tajemną walką, która mu dała przedwczesną powagę i wybiła się na licu jego jakimściś melancholicznym wyrazem. Że jednak wielkie te siły, które Bóg złożył w głowie i sercu jego, nie mogły zupełnie zostać bezczynnymi, nie używając ich tedy w życiu dał im działać na papierze i w wolnych chwilach oddawał się poezji i tworzył sobie świat i ludzi, których wyprowadzał chętnie z tych granic, jakie sobie sam zakreślił. Aż przyszło niespodzianie stanowcze zdarzenie, które go zmusiło do rozwinięcia własnych skrzydeł. Wtedy to moc jego uczuć i energia charakteru objawiły się tym potężniej, im dłużej je tamował w sobie i poddaniem się zupełnym woli rodzicielskiej ze czcią i miłością w piersiach swych potłumiał.
Drugi, Jan Zarzycki, był to uczciwy, rozumny, ubogi, ale mimo to zawsze wesoły i dobrej myśli malarz, któremu częściej zabrakło złotówki niż konceptu, który wyuczywszy się nieźle rysować i poznawszy się w szkole Kokulara z farbami, dawał lekcje rysunków po pensjach i w domach prywatnych, malował portreciki panienek w niebieskich sukienkach, matek w koronkach i czepkach, ojców we frakach z jasnymi guzikami, kopiował dobrze i wiernie, co mu się zdarzyło, i tym sposobem jako tako utrzymywał się sam i wychowywał