Kiczery. Adam RobińskiЧитать онлайн книгу.
odróż przez Bieszczady
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce członkowie Klubu Kwitnącej Wiśni, widok na Połoninę Caryńską, 9.02.1959. Zdjęcie autorstwa Leszka Sawickiego, dzięki uprzejmości Marii Sobolewskiej-Sawickiej
Wydawca dziękuje panu Marcinowi Dobrowolskiemu / Willa Łuka za udostępnienie zdjęcia okładkowego
Copyright © by Adam Robiński, 2019
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Sandra Trela
Korekta d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Mapa Adam Robiński
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-957-7
Rodzicom
Zapraszam Państwa do wspólnej podróży, bez ustalonej trasy, wraz z tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi, którzy występują tu pod własnym nazwiskiem i od których nauczyłem się tak wiele i wciąż jeszcze się uczę.
Luis Sepúlveda, Express Patagonia
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
1
Balkon mieszkania, w którym spędziłem pierwsze lata życia, wielkością przypominał balonowy kosz. Gdy wychodziłem na zewnątrz, przestworza były na wyciągnięcie ręki. Na kilku cienkich sznurkach niemal zawsze wisiało jednak pranie, co skutecznie utrudniało jakiekolwiek manewry. Ale dziesiąte piętro i tak było dla pięciolatka prawdziwie boską perspektywą, a świat w dole wydawał się odległy i nieprawdziwy. Sprawczości przydawały jej zrzucane z balkonu drobiazgi. Po pokonaniu paru jednostek astronomicznych bezgłośnie znikały w trawie. Albo nasiona dmuchawców, które z pomocą rodziców cierpliwie wnosiłem na górę, by potem wysyłać je w dalekie podróże bez celu, ku odległym krainom gdzieś tam za rzeką. Rzeka była anonimowa. Nikt mi nigdy nie powiedział, czy między szarymi blokami widać było Wisłę, a ja sam nie umiałem jej jeszcze umiejscowić w granicach mojego terytorium. Zresztą zimą, kiedy pobliski las doszczętnie łysiał, cała ta przestrzeń wyglądała jak jedna pulchna szarobura chmura. Przyklejałem wtedy nos do szyby za firanką i czekałem dłuższych dni. A potem zjeżdżałem równie małą jak balkon windą i – jak wszystkie dzieci na niżu – wcale nie spoglądałem w chmury.
Windy były dwie i ciągle się psuły. Przecięty na pół pasażer tkwił między ósmym i dziewiątym, a dozorca w atramentowym jak sierpniowe niebo fartuchu wspierał się na miotle i bezradnie wzruszał ramionami. Było nas, dzieciaków, na piętrze pod chmurami kilkoro. My i nasze matki, zamknięte w czterech ścianach dziewczyny PRL-u o wiecznie startych do krwi piętach, bo ich buty nigdy nie chciały się rozchodzić. Wózek, którym robiłem pierwsze w życiu kilometry, był jak głęboka, podłużna balia. Kiedy się urodziłem, tata dorobił we wnętrzu gondoli drewniane siedzisko. Podróżowaliśmy tak we dwóch – ja i rok starszy brat rozkraczony nad moimi kolanami. Mama pchała ten wehikuł przez skwery i osiedla. Mechanizm windy zacinał się czasem na długie godziny. Do dziś nie wiem, w jaki sposób mama mimo wszystko wychodziła wtedy z nami na dwór. Potem, kiedy urosłem, a wózek zamieniłem na dziurawe tenisówki, powrót z przedszkola do bloku z zepsutą windą rodził wiele szczenięcych łez. To musiało być moje pierwsze zetknięcie z trudami wysokogórskiej wspinaczki w stylu alpejskim.
W wątłej posturze obdarzonego szewską klatką chłopca lekarze dopatrywali się ułomności. Trzeba mi było jeździć do wód. Pociąg kończył bieg w Chabówce. Gdziekolwiek wieźli mnie dalej dziadek z babcią, moje serce zostawało na stacji, gdzie czekając na taksówkę, oglądaliśmy ostatnie parowozy. Z szarych tekturek, którymi kończył się zawsze blok rysunkowy, sklejaliśmy na pocieszenie tory, zwrotnice i semafory. Jeździły po nich lokomotywy wycinane z „Misia”. A potem szły spać w mojej małej, papierowej Chabówce.
Pamiętam z tamtych czasów dwie osobiste tragedie, którymi czułem się nad wyraz dotknięty. Pierwsza dotyczyła animowanej postaci He-Mana z planety Eternia. Tak naprawdę był moim imiennikiem o wyjątkowo szerokiej szyi i blond włosach. Ale potem stawał w rozkroku, zza pleców wyciągał przeraźliwie długi miecz i sięgał nim wysoko w niebo, na świadka biorąc Posępny Czerep, perłę kościanej architektury. Jego ubranie zamieniało się wtedy w skąpą zbroję z cynobrowym krzyżem na piersi, a on sam w najsilniejszego człowieka wszechświata. O dziwo, wcale nie zazdrościłem mu muskulatury, ale typowo damskiej fryzury, której nijak nie dało się ułożyć z moich bujnych loków. Dziadek, krakus, który z telewizyjnych bajek kojarzył tylko Smerfy, a mimo to na Smerfetkę mówił Smerdzianka, wykazywał wiele zrozumienia dla szczenięcych rozterek. Nie zmieniało to jednak faktu, że telewizor w wynajmowanej kwaterze zamiast programu drugiego odbierał tylko zakłócenia.
Drugi dramat wiązał się z górami, które były tak niskie, że nie dało się ich dostrzec. Dziadkowie kupili mi nawet mapę okolicy zatytułowaną enigmatycznie Gorce. Choć wcale nie ciągnęło ich na szlak z berbeciem pod pachą, za pomocą mapy próbowali mnie przekonać, że mamy jednak do czynienia z pewną wysokością. Ale potem dzwoniliśmy do Warszawy i mama opowiadała o starszym bracie, który pojechał z tatą na narty do Szklarskiej Poręby. Oczami wyobraźni widziałem zaspy, w których tonęli, zamiecie, w których się gubili i bezmiar przestrzeni u ich stóp. Znów czułem się pozbawiony jakiejś szansy. Gorce na zawsze przepadły w cieniu Karkonoszy, a ja nigdy nie stanąłem na żadnym tamtejszym szczycie.
2
Po serii krótkich krajoznawczych wycieczek postanowiłem wybrać się w naprawdę daleką podróż. Taką, z której wraca się z tęsknoty, a nie z powodu końca weekendu. Nie wiedziałem jednak, jak zabrać się do sprawy, dlatego odwlekałem wyjazd tak długo, jak tylko się dało. W tym czasie zadowalałem się półśrodkami. Małe, bambusowe biurko obrastało wieżami z książek, w których szukałem wskazówek. Kiedy zrozumiałem, że wkrótce będę potrzebował czekanu, by przejść z pokoju do łazienki, przerzuciłem się na mapy. Było ich jeszcze więcej, ale ich przyrost nie zaburzał zanadto przestrzeni. Wreszcie, pewnego niedzielnego wieczora, gdy dom już spał, na aukcji internetowej wyskoczyła mi ta, po której nie potrzebowałem już żadnej innej.
Zawdzięczałem ją niejakiemu Zdzisławowi Hibszerowi, łodzianinowi z ulicy Wróblewskiego. Z zagadkowych przyczyn postanowił on któregoś dnia pozbyć się opieczętowanego własnym nazwiskiem egzemplarza. Nie wiedziałem, przez ile rąk przeszedł od chwili wydania. Dość, że trafił do mnie w dobrym stanie, z delikatnie tylko pozaginanymi narożnikami. Razem z wilkiem, żbikiem, rysiem, niedźwiedziem brunatnym i karmazynowym kowbojem na koniu, których umieszczono na tekturowej okładce.
Mapa pochodziła z 1960 roku. Miała podziałkę w skali jeden do stu dwudziestu pięciu tysięcy i prezentowała świat w wyblakłych żółciach. Lasy zaznaczono plamami składającymi się z tysięcy drobnych kropek, jakby kartograf chciał nanieść każde drzewo z osobna. Liczne rzeki i potoki tworzyły tkankę kostną, a pomarańczowe prostokąty ludzkich osad były organami wewnętrznymi.
Mapa była doskonała w swej ignorancji i pustocie. Lubiłem trzymać ją do góry nogami i wyobrażać sobie, że jestem pionierem na północnoamerykańskiej prerii. Zostawiam za plecami wschód i cywilizację, a potem idąc w stronę