Budynek Q. David BaldacciЧитать онлайн книгу.
nie pamiętam.
– Bo w zasadzie nigdy o tym nie rozmawialiśmy, John.
– Dokąd wyszła tamtego wieczoru?
– Nie wiem. Chyba do koleżanki.
– I już nie wróciła?
– Jak widać, nie – odparł krótko Robert. – A więc tato był już wtedy w kraju. A policji powiedział, że jeszcze go nie było.
– Skąd wiesz?
– Do domu przyszli agenci CID. Następnego dnia. Tato z nimi rozmawiał. My siedzieliśmy na górze, ale słyszałem ich głosy.
– Dlaczego nic z tego nie pamiętam, Bobby?
– Miałeś osiem lat. Niewiele rozumiałeś.
– A ty niespełna dziesięć.
– Ja nigdy nie byłem prawdziwym dzieckiem, John. Przecież wiesz. Wszyscy doświadczyliśmy traumy. Prawdopodobnie wiele wyparłeś z pamięci. Zastosowałeś mechanizm obronny.
– Będą chcieli przesłuchać nas obu. I tatę.
– Nas mogą przesłuchiwać. Nie wydaje mi się jednak, żeby rozmowa ze staruszkiem posunęła sprawy naprzód.
– On może rozumieć, co do niego mówią. Że podejrzewają go o zabicie mamy.
– Nie mam pomysłu, jak moglibyśmy temu zapobiec, John. To jest śledztwo. Kto jak kto, ale ty najlepiej wiesz, jak działa. Nie możesz niczego utrudniać.
– Uważam, że trzeba załatwić tacie prawnika.
– Znasz kogoś dobrego?
– Shireen Kirk. Właśnie zakończyła pracę w JAG i rozpoczęła prywatną praktykę.
– Wobec tego powinieneś do niej zadzwonić.
– Pamiętasz Lyndę Demirjian?
– Tak. Miła kobieta. Piekła pyszne ciastka. Blisko przyjaźniła się z mamą.
– Myślisz, że mama mogła się wtedy do niej wybierać?
– Nie wiem. Nie mówiła, dokąd idzie.
– Demirjian jest przekonana, że to tato zabił mamę.
– Ciekawe dlaczego. Agenci CID odkryli, że wrócił do kraju, choć twierdził inaczej, ale zrobili to dopiero po otrzymaniu jej listu i przyjrzeniu się sprawie. Musiała mieć jakieś swoje powody, by tak sądzić.
– A ja zamierzam się dowiedzieć jakie.
– Sądzisz, że pozwolą ci to zbadać? Bądź co bądź, rzecz dotyczy taty. Cholera, do mojej sprawy nie chcieli cię dopuścić, pamiętasz?
– A ty pamiętaj, że mimo wszystko brałem w niej udział. I to bardzo bezpośredni.
– I mało brakowało, a przypłaciłbyś to własną karierą. Radziłbym więc teraz trzymać się z daleka.
– Nie możemy tak po prostu umyć rąk, Bobby.
– Pozwól, że sam sprawdzę co nieco i do ciebie oddzwonię.
– Nie… Chyba nie myślisz, że on… – Puller nie był w stanie tego wykrztusić.
– Prawda jest taka, że tego nie wiem. I ty też nie.
5
Paul Rogers spędzał swój trzeci dzień na wolności. I nie zasypiał gruszek w popiele. Od wyjścia z więzienia zdążył już pokonać odległość tysiąca sześciuset kilometrów.
Szukał wiadomości o podwójnym zabójstwie w uliczce i znalazł. Gazeta donosiła, że policja przychyla się do teorii kłótni między parą młodych ludzi. Kłótni ze skutkiem śmiertelnym. Musiało dojść do nagłej awantury, ponieważ wcześniej widziano ich całujących się w autobusie.
Taaa… Doszło do awantury, i to porządnej.
W drugim dniu wolności ukradł z warsztatu samochodowego zdezelowanego, poobijanego chevroleta i podmienił tablice rejestracyjne zdobyte na parkingu skonfiskowanych pojazdów. Przejechał prawie tysiąc kilometrów, a dzisiaj, jak na razie, ponad pięćset.
Sporą część gotówki wydał na paliwo, mniej więcej drugie tyle na jedzenie. Spał w samochodzie, znajdując sobie dogodne miejsce na nocleg. Sprawił sobie buty w odpowiednim rozmiarze oraz dodatkową parę spodni, koszulę, marynarkę, bieliznę, skarpetki oraz czapkę z daszkiem. Kupił także bandaże i inne środki opatrunkowe na skaleczone ramię oraz okulary do czytania, chociaż wzrok miał sokoli i niemal kocią zdolność widzenia w ciemności.
Nie zapomniał o maszynce do strzyżenia ani o golarce. Zgolił brodę i włosy. Usunął nawet delikatny meszek na skórze głowy i brwi.
Gdy spojrzał w lustro, ledwie rozpoznał własne odbicie. Miał nadzieję, że tak samo zareagują inni, zwłaszcza stróże porządku publicznego.
Blizna z lewej strony potylicy była teraz widoczna. Łatwo wyczuwalna za każdym razem, gdy jej dotykał.
Zostało mu dwieście dolarów i szmat drogi do przejechania. Zatrzymał się na kolację w taniej jadłodajni. Zjadł przy barze, mając na oku wszystko, co dzieje się za jego plecami, dzięki wiszącemu na ścianie dużemu lustru.
Do środka weszło dwóch policjantów. Usiedli w boksie nieopodal. Nasunął czapkę głębiej na czoło i wbił wzrok w talerz oraz w leżącą na blacie gazetę.
Przez te dziesięć lat świat nieco się zmienił. Ale pod wieloma względami pozostał taki sam.
Kraje toczyły wojny.
Terroryści dokonywali rzezi niewinnych.
Amerykańska polityka tkwiła w stagnacji.
Bogaci się bogacili, biedni ubożeli.
Klasa średnia gwałtownie zanikała.
Ludzie bez ogródek wyrażali swój gniew, a zdawali się wkurzeni na wszystko i wszystkich.
Początek końca, wywnioskował Rogers, którego guzik obchodziło, że kraj, a i najwyraźniej cała reszta świata, chyli się ku upadkowi. Chciał tylko dojechać do celu. Po drodze musiał jeszcze dopracować kilka szczegółów, ale plan, który miał wdrożyć po dotarciu na miejsce, był starannie przygotowany.
Jedyny problem polegał na tym, że tak długo się to ciągnęło. Nie chodziło tylko o te dziesięć lat. To byłoby do zniesienia. Chodziło o trzy dekady. Ludzie się przeprowadzali. Wymierali. Zamykały się firmy. Czas mijał, rzeczywistość się zmieniała, warunki na miejscu mogły się okazać całkowicie inne. Powtarzał sobie jednak, że się nie zawaha. Że nie może się zawahać. Nie było żadnego powodu, dla którego miałby nie dokonać tego, co sobie obiecywał przez dziesięć ostatnich lat.
Absolutnie żadnego powodu.
Dokończył posiłek, położył gotówkę na kontuarze i ruszył do wyjścia, mijając po drodze policjantów i unikając ich wzroku. Zamknął za sobą drzwi, podszedł do samochodu i odjechał. Mrok zaczynał gęstnieć.
Zranione ramię goiło się na nim jak na psie. Wdała się tylko drobna infekcja. Nowa marynarka ukryła bandaż.
Zmierzał na wschód.
Nie potrzebował dużo snu. Zatrzymywał się na odpoczynek tylko dlatego, że chciał wyrobić w sobie taki nawyk. Tak postępowali inni, a Rogers nie chciał odstawać. Nie chciał robić niczego, czym by się wyróżniał i zwracał na siebie uwagę. A mógłby robić wiele rzeczy, którymi zwracałby uwagę. Gdyby jednak zauważyli to ci z odznakami i pistoletami, miałby przechlapane. A nie zamierzał mieć przechlapane.
Nigdy więcej.
Podniósł rękę i potarł znajome miejsce.