Эротические рассказы

Tropy. Franciszek MirandolaЧитать онлайн книгу.

Tropy - Franciszek Mirandola


Скачать книгу
atruta studnia

      Łan niezmierzony leżał pod żarem słońca. Na puszystym dywanie wybielałego od promieni złota uwijali się żeńce.

      Człowiek z wiadrem siedział na cembrowinie studni i spozierał1 zadumany wokół.

      Miał przykaz poić wszystkich spracowanych, gdy pić zapragną.

      To był jego urząd. Ochotnie wziął sznur z rąk poprzednika, który odszedł zwolniony ze służby we właściwym czasie.

      Silnymi ramiony2 pełnił wiadro dobytą z głębi ziemi krystaliczną wodą.

      Przychodzili rozradowani, świadomi, że pracują, jak trzeba, i chłodzili czoła na powiewie wiatru, nim usta przytknęli do wody.

      Przychodzili też okryci kurzem drogi wędrowcy ze stron widać dalekich, nie będący pracownikami na złocistym łanie. Twarze ich były obce, ubiory nieznane, mowa dziwna.

      I tym dawał pić wedle przykazu.

      Zgłaszali się też próżniacy, szydzący z pracowników, ciskający im słowa szydercze. Spragnione ich usta pożądały napoju.

      I tym dawał wedle przykazu.

      Najchętniej nachylał wiadro ku ustom dzieci zgrzanych, spoconych, zmęczonych zbytkami3.

      Poił spragnionych, bo ten był cel życia jego. A że myśli jego nie zajmowało w zupełności to zajęcie, przeto pozwalał im krążyć, gdzie chciały.

      Zrazu latały wokół ponad łanem i przyglądały się żeńcom.

      Byli tam młodzi chłopcy, chylący się elastycznie ku ziemi, dziewczęta w jasnych strojach roześmiane i zalotne, starzy ludzie osiwiali w pracy, poglądający często ku niebu, kobiety wiekowe w czarnych szatach, szepczące pacierze. Łzy padały gęsto z oczu tych kobiet, a spojrzenia szukały raz po raz mogił, kędyś w łanie życia skrytych.

      Byli tam kapłani głoszący nauki pracującym. Podnosili ręce nad pochylonymi głowami, darząc pracowników błogosławieństwem niebiosów4.

      Nie brakło też kramarzy z pudłami pełnymi tandety i wrzaskliwych skoczków zachęcających do wesołości.

      Wróciwszy sponad łanu, myśli usiadły na cembrowinie studni, pytając:

      – Gdzie teraz polecimy?

      – Lećcie wzdłuż gościńców dalekich, snujących się bezmiarem widnokręgu.

      Poleciały.

      Wzbiły się zrazu w niebo, by obrać kierunek, potem ruszyły każda w inną stronę świata.

      Człowiek z wiadrem pełnił tymczasem dalej swą powinność, w duszy miał przy tym wielką ciekawość, co mu też jego myśli przyniosą. Siedział i pracował i tak był zajęty, że nie spostrzegł, iż jedna z myśli nie poleciała wraz z innymi, ale siedziała na cembrowinie niepewna i zakłopotana, strzepując jeno czasem skrzydełkami.

      – Czemu zostałaś tutaj? – spytał, spostrzegłszy ją nagle.

      – Chcę się udać gdzie indziej! – odpowiedziała.

      – A dokądże się to chcesz udać?

      – Chcę zejść w głąb studni.

      – Po co?

      – Chcę poznać, skąd płynie woda, chcę przebyć całą drogę źródła i widzieć, gdzie jego początek.

      – Więc idź!

      – Nie mogę tam zejść gołębiem. Przyzwól mi przemienić się w maleńką rybkę albo pajączka wodnego, albo kreta, lub inne jakie stworzenie, tak bym mogła zaspokoić me pragnienie.

      – Dobrze! – odparł – daję ci moc przybierania postaci, jakich ci będzie potrzeba. Idź i opowiedz, coś widziała.

      Znikła, plusnąwszy we wodę, a człowiek z wiadrem pracował dalej, bardziej jeszcze niż przedtem ciekawy na to, co mu jego myśli przyniosą, i spoglądał często w dal, ku skrajowi widnokręgu.

      Gdy tak patrzył, ujrzał nagle daleko na równi jakąś postać idącą w jego stronę.

      Nieznajomy był biało odziany i połyskiwał na tle zieleni jak obłok srebrzystego oparu.

      Ale obowiązek nie pozwolił Człowiekowi z wiadrem wpatrywać się długo w oddal. Zgłaszali się ludzie, których musiał napoić.

      Pracował wytrwale. Wszyscy jednak, którym przychylał wiadra, wydali mu się teraz mniej piękni, mniej godni. Dostrzegał brud ich rąk i twarzy, rzucały mu się w oczy ślady wyuzdania w ich rysach, w podkrążonych oczach widział szał cielesny, w drżeniu rąk skutek nałogów brzydkich. Młodzieńcy wydali mu się łakomymi samcami, ludźmi żądnymi uciech, dziewczęta rozpustnicami. Starcy wyglądali na skąpców i bezmyślne ruiny, wiekowe kobiety na pozbawione czucia i pobożności dewotki, kapłani nawet przedstawiali mu się teraz bez wiary, bez zdolności do uniesień… świat mu cały zbrzydł i sczerniał w oczach.

      Pragnął, by nastała chwila spokojna, kiedy będzie mógł zobaczyć, co się stało z dziwnym nieznajomym.

      Gdy napoił ostatniego, postawił puste wiadro na cembrowinie, wstał i przysłoniwszy oczy ręką, zapuścił spojrzenie w dal.

      – Bądź pozdrowiony!

      Głos jakiś rozebrzmiał tuż obok.

      Spojrzał zdumiony i zobaczył, że nieznajomy siedzi na wielkim kamieniu przy studni.

      Skłonił się przed nim głęboko. Potem ujął silnymi ramiony linę i wyciągnął świeżej wody.

      Pochylił wiadro ku jego ustom.

      Nieznajomy uczynił gest odmowny.

      – Nie piję tej wody – powiedział.

      Człowiek z wiadrem stał zadziwiony i patrzył na przybysza, a im dłużej patrzył, tym bardziej rosło jego zdumienie.

      Szata nieznajomego biała była i połyskiwała jak srebro, mimo dalekiej wędrówki czysta, niepokalana. Spadała z jego ramion w przecudnych fałdach, niepodobna zgoła do ubiorów ludzi współczesnych. Ni rąbek jej dolny nawet nie nosił śladu pyłu lub błota, iż wydawało się, że nieznajomy nie dotyka stopami ziemi, ale unosi się ponad nią, jak anioł.

      Kapelusz złożył na trawie.

      Twarz jego okalały długie, ciemne włosy, spadające w kędziorach na ramiona.

      A twarz sama…

      Człowiek z wiadrem wpatrywał się w tę twarz długo. Zrazu zgoła nieznana, coraz mu się wydawała bliższą, bardziej pamiętną, podobniejszą do twarzy zapamiętanych kiedyś…

      – Znasz mnie? – spytał nieznajomy.

      – Nie wiem… coś sobie przypominam.. – odparł z wahaniem. Potem dodał: – Wyglądasz, panie, jak ktoś znany mi…

      – My wszyscy mamy podobne rysy… wszyscy…

      – Któż to wy jesteście? – spytał.

      – My wszyscy, niepijący tej wody! – odpowiedział przybysz.

      W tej chwili szum się rozległ w powietrzu nad głowami rozmawiających.

      Człowiek z wiadrem spojrzał w górę i zobaczył stadko gołębi.

      Były to jego myśli, które wróciły z drogi.

      Sfrunęły na dół i przypadły do kolan nieznajomego, tuląc się doń miłośnie.

      Brał je łaskawie po kolei i przyciskał do piersi.

      Od dotknięcia jego rąk i szaty stawały się srebrzyste i piękne.

      Gołębie opowiadały, co widziały.

      Jak daleko sięgnąć mogły wzrokiem, wszędy na całym świecie pracowali ludzie. Ścinali lasy, karczowali poręby, drążyli się w głąb ziemi, szukając kopalin użytecznych, inni zaś, pozornie nic nie czyniąc, wytężali myśl nad sprawami świata, albo znów dumali o tym, żali w zaświatach, w przepastnych głębiach przestrzeni, znajdują się twory podobne ludziom, stworzone na


Скачать книгу

<p>1</p>

spozierać (gw.) – patrzeć. [przypis edytorski]

<p>2</p>

ramiony – daw. forma N.lm; dziś: ramionami. [przypis edytorski]

<p>3</p>

zbytek – tu: zabawa. [przypis edytorski]

<p>4</p>

niebiosów – dziś popr.: niebios. [przypis edytorski]

Яндекс.Метрика