Star Force. Tom 4. Podbój. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
fb3_img_img_ae457e93-46cc-5ab4-b144-26b7fa1fe2bc.jpg" alt="Okładka"/>
Tytuł oryginału: Star Force #4. Conquest
Copyright © 2011 by Iron Tower Press, Inc.
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Kamila Borto, Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Ewa Jurecka
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected] www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-65661-31-9
ISBN MOBI: 978-83-65661-32-6
Rozdział 1
Obudziłem się około południa pod łopoczącym baldachimem – rodzajem altany, którą postawiliśmy z Sandrą na południowym wybrzeżu wyspy Andros. Sporządziliśmy ją z pomarańczowego winylu, w stu procentach pozbawionego nanitów. Sandra nalegała, abyśmy odcięli się od obcej technologii. Okazało się, że klekotanie i inne dźwięki wywoływane przez nieustające wiatry bardziej mnie uspokajają, niż denerwują.
Głośno ziewając, uniosłem się na łokciu. Spojrzałem na biały piasek i krystaliczne, niebieskie wody Morza Karaibskiego. Sandra i ja wybraliśmy to miejsce na nasze krótkie wakacje między innymi dlatego, że nie było stąd widać żadnej z wież tworzących otaczający wyspę pierścień. Aby je zobaczyć, należało podejść do linii brzegowej i spojrzeć na wschód lub zachód. Kiedy spróbowałem to zrobić, wieże zauważyły mnie natychmiast. Najbliższe znajdowały się w odległości około dziewięciuset metrów, ale lasery zwróciły się w moją stronę, a skanery uważnie mnie studiowały. Czy byłem niegroźny, czy też może stanowiłem część sił przeciwnika starających się przeniknąć na teren wyspy? To dziwne uczucie – być ocenianym przez stworzone przez siebie samego oprogramowanie. Za każdym razem, kiedy pozwalało mi żyć o jedną dobę dłużej, obawiałem się, że następnym razem jego obcy mózg zmieni zdanie.
Dziś było smutno, jako że kończył się nasz krótki, trzydniowy urlop na plaży. Ukradłem dla nas tyle czasu, ile mogłem. My, marines, dotarliśmy w końcu na Ziemię, ale nie mogliśmy mieć pewności, że jesteśmy bezpieczni. Zagłada wciąż nad nami wisiała.
Po powrocie na Ziemię sześć dni spędziłem w szpitalu. Przez sześć długich dni nanity wewnątrz mojego ciała łatały jak mogły, łącząc i naprawiając kości, skórę, tkanki i organy wewnętrzne. Przez cały ten czas odczuwałem lęk. Teraz wiedziałem, jak czuli się ludzie w przeszłości, kiedy oczekiwali na nieuniknione nadejście swojej zguby.
Napoleon podczas ostatnich trzech dni pod Waterloo, Leonidas pod Termopilami… Hitler kryjący się w swoim bunkrze… Którym z nich byłem ja sam? Grałem rolę bohatera na ostatnim posterunku czy obłąkanego złoczyńcy niszczącego w swym szaleństwie wszystko, co kiedykolwiek kochał? Nie znałem odpowiedzi.
To nie ja zacząłem pierwszą wojnę z makrosami, bez względu na to, co mówili niektórzy komentatorzy. Najbardziej obraźliwe, fałszywe filmy wideo ukazywały mnie ściskającego ramię stumetrowemu stalowemu potworowi tuż przed zniszczeniem przez niego budynków, w których mieściły się przedszkole i szkoła. Dziwiłem się ogromowi pracy, jaką twórcy tych filmów włożyli, by ukazać mnie jako demona w pancerzu bojowym. Chciałbym im wszystkim dać po miotaczu, wiaderku nanitów i jednym makrosie, którym mieliby się zajmować. Niech spróbują ustanowić pokój z maszynami, podczas gdy ja będę komentował to z boku i oceniał ich decyzje.
Filmy tak mnie denerwowały, ponieważ choć to nie ja zacząłem wojnę, z całą pewnością przyczyniłem się do tego, jak teraz wyglądała, i temu nie mogłem zaprzeczyć. Krytyki, która boli najbardziej, zawsze należy wysłuchać, ponieważ jest najbliższa prawdy.
Opuściłem szpital tydzień wcześniej, niż zezwolili lekarze. Przez sześć dni leżałem, czytając sprawozdania finansowe i rozmawiając z ludźmi, którzy w mojej obecności stawali się nerwowi. Zupełnie jakby obawiali się zarazić śmiertelną chorobą. Miałem dość zarówno szpitalnego łóżka, jak i gości. Ich ciąg wydawał się nieskończony: celebryci przyjeżdżający z życzeniami, uściskami dłoni i ekipami telewizyjnymi, politycy umawiający się na prywatne spotkanie, na które zabierali kamerzystę, wojskowi pragnący wyciągnąć ze mnie jak najwięcej informacji, zanim mój mózg zmieni się w bezużyteczną papkę. Wiedziałem, że muszę natychmiast zacząć się ruszać. Tak więc zrobiłem.
Każdy dzień po wyjściu przypominał dzisiejszy. Najpierw budziłem się, wywołując tym falę bólu w gojących się żebrach. Potem starałem się o tym bólu zapomnieć. Ile razy mówiłem swoim marines, że ból to dobra rzecz? Dopóki go odczuwałeś, miałeś niepodważalny dowód, że nadal żyjesz.
Sandra przyprowadziła mnie tu, na miejsce naszego wypoczynku, wkrótce po moim wyjściu ze szpitala. Dziś, kiedy wróciła z muszlami zebranymi na plaży, położyła się obok mnie. Pocałowaliśmy się i uśmiechnęliśmy do siebie.
– To już koniec – powiedziałem. – Musimy wracać.
– Wiem, także to czuję – odparła. – Spędziliśmy tu za dużo czasu. Już nie potrafię się tym cieszyć. Nie mogę przestać myśleć o tym, co pod naszą nieobecność dzieje się w bazie.
Bez żadnej kłótni spakowaliśmy sprzęt na łazika i pojechaliśmy na północ, do Fort Pierre i dowództwa Sił Gwiezdnych.
Kiedy jechaliśmy nabrzeżem, a fale lizały opony pojazdu, ja nie mogłem przestać myśleć o makrosach, zastanawiając się, czy mógłbym zrobić coś inaczej. „Co się stało, to się nie odstanie” – powtarzałem sobie. Jeśli zacząłem nową wojnę, to najwyższy czas ją wygrać, a nie użalać się nad sobą i narzekać na sytuację. Nie było czasu na rozpamiętywanie błędów z przeszłości. Należało iść do przodu. Musiałem naprawić, co się dało, i oszukiwać w pozostałych wypadkach, aż do czasu, kiedy sprawy zaczną toczyć się po mojej myśli.
Po drodze do bazy trzymaliśmy się z Sandrą za ręce, ale prawie nie rozmawialiśmy. Oboje pogrążeni byliśmy we własnych rozważaniach. Im bliżej celu się znajdowaliśmy, tym myśli stawały się chmurniejsze.
Na miejsce dotarliśmy bez przygód. Zanim jednak przekroczyłem bramę, skontaktowałem się z pułkownikiem Barrerą[1] i Kwonem. Ten ostatni wrócił do stopnia starszego sierżanta i korpusu podoficerskiego, w którym czuł się jak w domu, nadal jednak pozostawał moją prawą ręką. Sandra znała już moje plany. Nikt się z nimi nie kłócił. Wszyscy wiedzieli, co powinno zostać zrobione.
Gdy spojrzałem na nowy budynek Dowództwa Floty, musiałem sobie przypomnieć, że zbudowałem Siły Gwiezdne prawie z niczego. Każde miejsce na wyspie Andros nosiło odciski moich palców. Począwszy od armii automatycznych wież, celujących z miotaczy laserowych do każdego przechodnia. Kiedy znajdowałem się w bazie, widziałem je zza betonowych ścian, śledzące każdą mewę, pływaka czy samolot. Klasyfikowały, identyfikowały i oceniały wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Zuważyłem kompanię marines ćwiczącą pomiędzy nimi, niezważającą, że wieże ich obserwują i są gotowe podjąć natychmiastowe działanie w stosunku do każdego człowieka, który przekroczyłby cienką linię dzielącą przyjaciela od wroga. Widocznie