FOX. Frederick ForsythЧитать онлайн книгу.
rowy i emerytowany agent, szara eminencja brytyjskiego wywiadu. Jeden ma kłopoty z nawiązaniem najbardziej podstawowych relacji z otoczeniem. Dla drugiego komputery i cyberprzestrzeń to czarna magia
Słynny brytyjski pisarz i dziennikarz, autor thrillerów szpiegowskich, które stały się klasyką gatunku.
Jako siedemnastolatek wstąpił do RAF-u i uzyskał licencję pilota wojskowego. Dwa lata później porzucił służbę na rzecz dziennikarstwa. W latach 60. był korespondentem Reutera w Berlinie oraz BBC w Afryce, gdzie powstały jego słynne reportaże z Biafry.
Światową sławę przyniósł Forsythowi thriller o zamachu na prezydenta de Gaulle’a Dzień Szakala, który doczekał się dwóch słynnych adaptacji filmowych. Kolejne powieści i zbiory opowiadań – m.in. Akta Odessy, Psy wojny, Diabelska alternatywa, Dezinformator, Czarna Lista czy Fox – ugruntowały jego pozycję na światowym rynku wydawniczym, podobnie jak kolejne ekranizacje jego tekstów i liczba sprzedanych egzemplarzy, która już dawno przekroczyła 100 milionów.
Z serdecznymi podziękowaniami dla mojego znakomitego asystenta Marcusa Scrivena, który namierzył tak wielu ukrytych ekspertów, oraz dla Jamiego Jacksona, którego wiedza na tematy wojskowe jest niezrównana. A także dla innych, którzy rozmawiali ze mną poufnie, pragnąc zachować anonimowość.
Rozdział pierwszy
Nikt ich nie widział. Nikt ich nie słyszał. Tak miało być. Ubrani na czarno żołnierze sił specjalnych przemykali chyłkiem w całkowitej ciemności ku wskazanemu domowi.
W centrach większości miast zawsze lśnią światła, nawet w środku nocy, lecz to były przedmieścia prowincjonalnego angielskiego miasteczka i uliczne latarnie zgasły tutaj o pierwszej. Nastała najciemniejsza godzina, druga nad ranem. Obserwował ich samotny lis, który instynktownie trzymał się z dala od innych myśliwych. Światła domów nie rozpraszały mroku.
Napotkali dwóch pijanych, którzy wracali z jakichś imprez towarzyskich. Za każdym razem żołnierze wtapiali się w czerń ogrodów i żywopłotów i czekali, aż wędrowiec chwiejnym krokiem oddali się w stronę swojego domu.
Dokładnie wiedzieli, gdzie są, bo przez wiele godzin szczegółowo studiowali mapę ulic oraz wygląd samego domu, sfotografowanego z przejeżdżających samochodów i krążących w górze dronów. Znacznie powiększone zdjęcia przypięli do ścian pokoju odpraw w Stirling Lines, bazie głównej SAS1 niedaleko Hereford, a następnie zapamiętali wszystko, co do ostatniego kamienia i krawężnika. Teraz szli w miękkim obuwiu, nie potykając się ani nie gubiąc kroku.
Było ich dwanaścioro, w tym dwóch Amerykanów, których włączono na prośbę amerykańskiego zespołu działającego w ambasadzie w Londynie. Dwójka żołnierzy pochodziła z brytyjskiego SRR, Specjalnego Pułku Zwiadowczego, który był jeszcze bardziej tajny niż SAS i SBS, czyli specjalne jednostki przeznaczone odpowiednio do działań z powietrza i na morzu. Władze postanowiły skorzystać z SAS, którą nazywano po prostu Pułkiem.
W tej dwójce z SRR była kobieta. Amerykanie podejrzewali, że zdecydowały o tym wymogi równouprawnienia. W istocie rzecz miała się inaczej. Dzięki obserwacji ustalono, że wśród mieszkańców wskazanego domu jest kobieta, a nawet brytyjskie siły specjalne nie są wyzbyte kurtuazji. Celem udziału ludzi z SRR, których w branży czasami nazywano „włamywaczami Jej Królewskiej Mości”, było przećwiczenie jednej z ich wielu umiejętności – ukradkowego wkraczania do budynków.
Misja polegała nie tylko na zajęciu domu i obezwładnieniu mieszkańców, ale żołnierze musieli się też upewnić, że nikt z zewnątrz ich nie zobaczy i żaden z domowników nie ucieknie. Podeszli ze wszystkich stron, pojawili się jednocześnie wokół ogrodzenia, z przodu, z tyłu i po bokach ogrodu, a następnie bezszelestnie otoczyli dom, niezauważeni przez mieszkańców i sąsiadów.
Nikt nie usłyszał delikatnego pisku przecinaka do szkła z diamentową końcówką, którym nakreślono równy okrąg na kuchennym oknie, ani cichego trzasku, gdy kawałek szyby usunięto za pomocą przyssawki. Dłoń w rękawiczce wsunęła się do środka i otworzyła okno. Czarna postać zeszła z parapetu na zlewozmywak, cicho zeskoczyła na podłogę i otworzyła tylne drzwi, by wślizgnęła się przez nie reszta oddziału.
Chociaż wszyscy przestudiowali plan architektoniczny, który trafił do archiwum, gdy wybudowano dom, i tak używali gogli z noktowizorem, na wypadek gdyby właściciel rozmieścił nowe przeszkody albo nawet pułapki. Zaczęli na parterze i przemieszczali się z pokoju do pokoju, żeby sprawdzić, czy nie ma tam wartowników, śpiących mieszkańców, rozciągniętych nad podłogą linek lub cichych alarmów.
Po dziesięciu minutach dowódca z zadowoleniem skinął głową i poprowadził grupę złożoną z pięciu żołnierzy po wąskich schodach na piętro najwyraźniej całkiem zwyczajnego wolnostojącego domu rodzinnego. Dwaj Amerykanie, coraz bardziej oszołomieni, zostali na dole. Nie tak wyobrażali sobie zajęcie niebezpiecznej siedziby terrorystów. W ich ojczyźnie taka akcja nie obyłaby się bez opróżnienia kilku magazynków. Angole to jednak dziwaki.
Amerykanie usłyszeli dochodzące z góry okrzyki zaskoczenia, które jednak szybko ucichły. Po kolejnych dziesięciu minutach przekazywanych szeptem instrukcji dowódca złożył pierwszy meldunek. Nie przez internet czy telefon