Sieci widma. Leszek HermanЧитать онлайн книгу.
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz
Korekta: Marta Orlikowska
Zdjęcia wykorzystane na okładce
© Andrés Canchón/Unsplash
© by Leszek Herman
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2019
Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.
ISBN 978-83-287-1185-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2019
Serce ma swoje racje, których rozum nie zna
Prolog
Rotterdam,
16 października 2012 r., godz. 3.24
Noc była pogodna. Jak na jesień oczywiście. Wieczorem, przed dziewiątą, padał deszcz. Na żwirowych alejkach parku przy kościele Świętego Mikołaja pojawiły się pojedyncze kałuże, a asfalt na szerokiej alei Westzeedijk, która po wojnie przecięła zrujnowane Stare Miasto, zamienił się w mokre lustro. Po północy zaczął wiać silny wiatr. Szarpał koronami kościelnego zieleńca, a w oknach, zachowanych po południowej stronie ulicy starych kamienic z czerwonej cegły, zaczęły gasnąć ostatnie światła.
Westzeedijk, biegnąca po nasypie starej grobli od średniowiecza broniącej Starego Miasta przed powodziami, przypomina dzisiaj szeroką, dwupasmową trasę komunikacyjną rozdzieloną pasmem zieleni. Oświetlają ją wysokie uliczne latarnie, a środkiem biegnie linia tramwajowa. Wielka przebudowa zamieniła tę zwykłą starą ulicę w arterię. Modernizacja miała miejsce w 1953 roku zaraz po wielkiej powodzi, która dotknęła wiele miast położonych na wybrzeżu Morza Północnego. Powódź, wywołaną ogromnym sztormem, dodatkowo powiększyły styczniowe przypływy – zniszczyła nie tylko przybrzeżne miasta i porty. Pochłonęła życie kilku tysięcy ofiar, zalała prawie dwieście tysięcy hektarów terenów Holandii, zatopiła wiele łodzi i statków, w tym wielki angielski prom Księżniczka Wiktoria, znajdujący się akurat na środku Morza Irlandzkiego.
Przyczyną tej wielkiej powodzi, która na wiele lat położyła się cieniem na całej Holandii, wywierając wpływ nie tylko na wielkie inżynieryjne projekty hydrotechniczne, ale także na kulturę i naukę kraju, był oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, zbieg niefortunnych zdarzeń. Nad Irlandią zawiązał się układ niskiego ciśnienia, który, przesuwając się w kierunku Danii, generował potężne wiatry na całym Morzu Północnym. Do tego doszły styczniowe przypływy i cofki wpychające wodę w górę rzek. W efekcie poziom wody Morza Północnego podniósł się o ponad trzy metry, a gigantyczne fale wprost pożarły falochrony i wszystkie brzegowe umocnienia od wybrzeży w Norfolk i Lincolnshire w Wielkiej Brytanii aż po Danię.
Powódź z 1953 roku zapisała się w historii jako jedna z największych katastrof w dziejach świata.
Wydarzenia, które rozegrały się nocą szesnastego października, także znalazły tam swoje miejsce. I także o ich przebiegu zadecydował ciąg niefortunnych zdarzeń.
Dzielnica Museumpark, przez której środek przebiega Westzeedijk, po północy zamiera. Przy ulicy znajduje się sporo starych budynków, mieszczą się w nich biura i apartamenty. Niedaleko stoją dwa otoczone zielenią kościoły, a nieopodal rozpościera się wielki park angielski z piękną starą willą Dijkzigt. Obecnie mieści się w niej muzeum. Ulicą czasami przejeżdża nocny tramwaj lub jakiś zabłąkany samochód, ale generalnie nocą robi się tutaj cicho, a okoliczne budynki w oczekiwaniu na świt pogrążają się w ciemności.
Tuż obok prawosławnego kościoła Świętego Mikołaja stoi spory budynek o awangardowej architekturze kojarzącej się z nowoczesnym gmachem uniwersyteckim lub instytutem badawczym. Z płaskim dachem, przeszklonymi elewacjami i galeriami ukrywającymi rampy zjazdowe do części technicznej i magazynowej w przyziemiu.
O godzinie trzeciej piętnaście z głównej ulicy skręcił samochód osobowy, wyłączył światła, zanim jeszcze zdążył dojechać do długiego podjazdu pod sam front budynku. Przez chwilę stał z wyłączonym silnikiem, wreszcie drzwi się otworzyły i wysiadły z niego trzy osoby ubrane w ciemne kurtki, z nasuniętymi głęboko na twarz kapturami. Jedna z postaci została przy samochodzie, dwie podeszły do stalowych wrót i przez chwilę manipulowały przy zamku. Sylwetki, wzrost i sposób poruszania się świadczyły o tym, że byli to mężczyźni. Gdy wrota stanęły otworem, szybko wbiegli do środka i zniknęli na schodach prowadzących na wyższe kondygnacje.
Była dokładnie trzecia dwadzieścia cztery, gdy dwaj mężczyźni pojawili się ponownie. Objuczeni wielkimi torbami przebiegli przez korytarz i wyszli na zewnątrz. Bagażnik stojącego przy samych drzwiach samochodu był już otwarty. Mężczyźni wpakowali torby do środka i błyskawicznie wsiedli do auta. Po chwili samochód wyjechał z podjazdu, skręcił na główną drogę i zniknął pomiędzy budynkami Rotterdamu.
Cała akcja nie trwała nawet pięciu minut. Mimo że w budynku był alarm i kamery, a system był monitorowany przez zewnętrzną firmę ochroniarską, włamywaczom udało się z zadziwiającą łatwością obejść wszystkie zabezpieczenia.
Gdy alarm w końcu zawył, a w kilkanaście minut później na miejscu pojawili się strażnicy, złodzieje przypuszczalnie zbliżali się już do granic Holandii.
Tylko jedna kamera, właśnie ta znajdująca się przy wejściu technicznym, którym do wnętrza dostali się włamywacze, nagrała całe zdarzenie.
Dwie zakapturzone postacie wynoszące z budynku ciężkie torby, bagażnik samochodu oraz migoczącą w oddali, widoczną w otwartych drzwiach latarnię uliczną, którą przesłaniały szarpane wiatrem gałęzie rosnących obok drzew.
Rozdział 1
Droga krajowa nr 6,
dwanaście kilometrów przed Goleniowem,
8 czerwca, piątek, godz. 18.35
Krajowa szóstka – zaraz za węzłem, z którego na wschód biegła droga wojewódzka nr 142, potocznie zwana chociwelką, a dawniej berlinką – była dokumentnie zatkana przez posuwające się wolniutko, na pierwszym lub co najwyżej na drugim biegu, samochody. Ciągnący się przez kilka kilometrów remont nawierzchni, początek weekendu i pogoda, która wywabiła ze Szczecina spragnionych złotego piaseczku i morskiej bryzy desperatów, wygenerowały gigantyczny korek. Tkwiły w nim teraz setki samochodów.
Gdyby można było wznieść się na skrzydłach nad tę płynącą wolno rzekę wypełnionych udręczonymi pasażerami samochodów, lub przynajmniej użyć w tym celu drona, to w kolorowej dwupasmowej wstędze starych i nowych, dużych i małych, drogich i tanich aut zwróciłaby uwagę lśniąca, nieprzyzwoicie błyszcząca smoliście czarnym lakierem sylwetka sporej terenówki. Chociaż niektórzy pewnie polemizowaliby z nazwaniem tak tego modelu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się w teren nowym volvo XC90, którego cena utrzymywała się bezczelnie w okolicach pół miliona złotych.
Przynajmniej Mariusz by tego nie zrobił. Wystarczająco już denerwowały go wypady do galerii handlowych, gdzie wąskie miejsca parkingowe wręcz zmuszały do obtarcia sąsiednich samochodów. Chociaż był przekonany, że nawet gdyby miejsca postojowe miały szerokość toru wodnego dla transatlantyków, to i tak znaleźliby się kierowcy gotowi przywalić czymś w lakier jego samochodu. Albo obetrzeć go jakimiś torbami wypełnionymi ostrymi puszkami czy innym żelastwem. Albo grubym tyłkiem opiętym dżinsami z ćwiekami czy z jakimiś bliżej nieokreślonymi gwoździami.
Znowu przyłapał się na odwrotności pozytywnego myślenia.
Wystarczyła nawet najmniejsza negatywna inspiracja i zaczynał budować w wyobraźni