Przewóz. Andrzej StasiukЧитать онлайн книгу.
age target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_f18715e3tfe4cv5196eae5fec3d80fda2aa8.jpg" alt="Przewóz"/>
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Ilustracja na okładce Kamil Targosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2021
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Małgorzata Uzarowicz, Ewa Saska
Skład Patrycja Pączek / d2d.pl
Publikacja pod patronatem programu Kraków Miasto Literatury UNESCO, realizowanego przez Krakowskie Biuro Festiwalowe
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-240-2
1
Poczuł, że traci grunt. Pochylił się niżej, ale wiosło ledwo dotknęło dna i nurt wykręcił mu je w dłoni. Wyprostował się i pozwolił, by prąd poniósł go w dół rzeki, aż do chwili, gdy łódź zaczęła się obracać wciągnięta wirem. Wtedy zanurzył pióro, wsparł rękojeść o burtę i wrócił w gładki nurt. Było ciemno i cicho. Czasami plusnęła ryba i wyobrażał sobie, że widzi jej srebrzysty błysk. A może naprawdę widział, bo mimo ciemności jego pamięć przechowywała dokładny obraz okolicy. Mógł policzyć wysokie topole na lewym brzegu. Mógł wymienić nazwiska gospodarzy. Wiedział, gdzie zwarta zabudowa się kończy i zostają tylko trzy samotne domy oddalone od siebie prawie o kilometr. Wiedział, gdzie rzeka, głęboka na kilka metrów pod wysokim brzegiem, raptem płycieje i wchodzi w ląd porośniętymi trzciną zatoczkami. Rozpoznawał zapachy lewego i prawego brzegu. Lewy pachniał mułem i wikliną. Prawy był płaski, piaszczysty i bezdrzewny. Tam były pastwiska i ciągnęło od niego bydlęcą wonią, wyschniętym nawozem i piołunem. Latem w najciemniejszą noc wąchał powietrze i trzymał się środka rzeki. Tak jak teraz.
Ostrożnie przeniósł wiosło z jednej burty na drugą. Dźwięk namokłego drewna był głuchy i miękki. Usłyszał w oddali suchy trzask i niebo rozświetliło się zielonkawym blaskiem. Na dnie łodzi poruszył się ciemny kształt.
– Leż – powiedział cicho.
Rakieta stała na czarnym niebie prawie bez ruchu i przypominała ponurą gwiazdę. Odruchowo naparł mocniej na wiosło, chociaż wiedział, że wystrzelili ją kilka kilometrów w górę biegu, a on sam wciąż płynie w całkowitej ciemności. Kształt znów się poruszył i łodzią lekko zakołysało.
– Strzelają.
– Leż. Świecą tylko.
– Zobaczą.
– Nie. Za daleko. Leż.
Człowiek na dnie łodzi podniósł się na czworaki. Przewoźnik wyjął wiosło z wody i pchnął go okutym końcem. Tamten zajęczał i rozpłaszczył się między burtami.
– Mówiłem.
Rakieta wypaliła się i zgasła.
W końcu łódź zaszorowała dnem o piach. Wepchnął ją głębiej na mieliznę. Brzeg był niewysoki, ale urwisty.
– Wyłaź – powiedział.
Mężczyzna niezgrabnie wydostał się z łodzi. Śmierdział brudem i głodem. Potknął się i z trudem wstał, wlekąc za sobą przemokniętą kapotę.
– Wyleziesz na brzeg i pójdziesz w dół rzeki. Za jakiś czas dojdziesz do krzaków. Idź wzdłuż, byle dalej od wody. Nie wchodź w zarośla, tam bagna.
– Ktoś miał czekać.
– Miał, ale nie przyszedł.
Zepchnął delikatnie łódź z płycizny. Poruszył wiosłem parę razy, by woda zmyła ślad na piasku. Puścił się znów z prądem, ale teraz wiosłował z całej siły, by jak najprędzej przeciąć nurt i znaleźć się przy drugim brzegu. Tam było płytko. Poczuł grunt pod wiosłem, zapach mułu i krowiego nawozu. Tutaj wieś spędzała bydło z łąk do wodopoju. Po chwili usłyszał, jak dziób ociera się o trzciny. Sunął wzdłuż nich w górę biegu. Pióro zagłębiało się w bagienne dno. W końcu wpłynął do wąskiej odnogi, która biegła równolegle do koryta oddzielona pasem stałego lądu porośniętego wierzbami. Miała szerokość dwóch łodzi, nie więcej, i kończyła się ślepo w trzcinach i wiklinie. Odkrył ją zeszłego roku, gdy z kłonią brodził wzdłuż brzegu. Teraz dobił do końca odnogi i ostrożnie wysiadł na wąski skrawek ziemi wolnej od zarośli. Przywiązał łódkę łańcuchem i wszedł do wody. Sięgała mu poniżej pasa. Odczepił zawinięty wokół wikliny sznurek i wydobył spod wody siatkę z rybami. Poruszały się niemrawo. Któraś błysnęła srebrnym brzuchem. Zaczynało świtać. Spomiędzy zarośli wyciągnął wiklinową wędkę. Brodząc z wysiłkiem, wrócił w nurt rzeki, a potem, ciągle wodą, doszedł do miejsca, gdzie schodziło bydło, i dopiero tam wyszedł na suchy brzeg.
Wieś jeszcze spała. Jeszcze nie rozpalili w piecach. Psy też spały. Szedł pod górę piaszczystą drogą. Mokre ubranie przywarło do ciała i było mu zimno. Trochę przyspieszył. Minął obojętnie kapliczkę na skrzyżowaniu dróg. W lewo było do kościoła. Poszedł prosto. Chaty stały ciasno, jedna przy drugiej. Pomyślał, że jest cicho jak w niedzielę, ale była dopiero sobota. Usłyszał, jak gdzieś łańcuch zadzwonił o żłób. Piach oblepił mu buty. Zdjął je, związał i przewiesił przez ramię. Pod spodem piach był ciepły. Za ostatnimi domami skręcił w prawo i minął wiatrak. Patrzył na piaszczysty gościniec, który opadał lekko wśród pól, potem nieco się wznosił, by zniknąć za odległym wzniesieniem. W kępach wysokich topól kryły się trzy gospodarstwa. Rozrzucone, oddalone od siebie o kilometr, o kilkaset metrów, były niemal niewidoczne w porannym półmroku. Drewniane, kryte strzechą zabudowania. „Jakby nikogo nie było” – pomyślał. W obniżeniu, gdzie opadał gościniec, ciągnął się pas podmokłych łąk. Teraz wydawały się prawie czarne. Uszedł kilkaset kroków i skręcił w boczną drogę. Była błotnista i rozjeżdżona. Zboże po obu stronach leżało wygniecione i zmieszane z czarną ziemią. Wszedł w cień wysokich topól.
Usłyszał „Halt!” i zatrzymał się po paru krokach. Żołnierz stał pod rozłożystą jabłonią z empi przewieszonym przez ramię, lufą do przodu, ale nawet nie dotykał spustu. Skinął lekko głową i cofnął się o krok, by z powrotem oprzeć się o drzewo. Ruszył wzdłuż płotu i doszedł do bramy, gdzie stał drugi wartownik.
– Gut Morgen – mruknął i pchnął furtkę.
– Morgen – odpowiedział żołnierz. – Czo było?
– Fisze. – Uniósł siatkę z rybami.
Żołnierz podszedł i przyjrzał się rybom. Z głębi podwórza nadszedł inny, a potem jeszcze jeden. Rozmawiali ożywieni, ale nic nie rozumiał. Słyszał powtarzające się „Hecht” i „Barsch”, więc pomyślał, że spierają się o gatunek. Obracali siatkę z czterema rybami. Macali przez oczka, nie zważając na zimny śluz.
– Okoń i płoć – powiedział. – Dam dwie największe za dwie paczki cigareten. Cwaj za cwaj.
Znów zaczęli rozmawiać. Ten pierwszy, z karabinem, coś im tłumaczył.
– Dobsze – powiedział w końcu.
Siedział oparty plecami o drzwi stodoły i grzał się w słońcu. Patrzył na żołnierzy. Snuli się w porozpinanych mundurach. Przysiadali z menażkami przy drewnianym stole. Obok studni dymiła kuchnia polowa. Czuć było zapach rozgrzanego tłuszczu, cebuli i tytoniu. Po przeciwnej stronie podwórza widział drewniany dom na podmurówce kryty strzechą. Do wejścia wiodły trzy kamienne schodki. W ich stronę szedł kucharz w białym kitlu i niósł tacę,