Przedwiośnie. Stefan ŻeromskiЧитать онлайн книгу.
jak za życia, z bliskości obcych ciał i z objęć cielesnych się wydziera. Czarne włosy dosięgały ziemi i wlokły się po skrwawionej kurzawie drogi. Prawa ręka opadła na lewe koło i, bezwładna w swym stężeniu, dostała się między sprychy[103]. Oczom młodego woźnicy narzucało się raz w raz, długo, z natręctwem, aż go dosięgło wreszcie i poraziło wewnętrznie nadzwyczajne piękno twarzy umarłej. Jej ciało, policzki, podbródek, usta i uszy były cudem harmonii. Oczy czarne, zawleczone jeszcze ciemniejszą niż one nocą nieprzejrzaną, były otwarte i ślepymi, wywróconymi na wznak źrenicami patrzyły nieustępliwie w poganiacza wołów. Maleńkie usta były otwarte, a leżący w nich język znieruchomiały stał się zastygłym obrazem przeraźliwego krzyku, który z nich wciąż jeszcze leciał, choć go już słychać nie było. Mały, wyrzeźbiony, z ormiańska nagięty nosek wyprężył się teraz jak struna wyciągnięta ponad wszelką miarę. Naga szyja i małe, dziewicze, obnażone piersi trzymały w sobie zaklęty ten sam krzyk, który przenikał stokroć ostrzej niż łoskot gromu padający wraz z błyskawicą. Cezary zapatrzył się w tę postać odchodzącą w światy umarłych i usłyszał wewnątrz siebie krzyk, który ona wydawała. Biała ręka o śniadym odcieniu, harmonijnie i doskonale stworzony arcytwór piękności, który, zdawało się, dla doskonałych form swych w ramieniu, dla zaokrągleń i zagłębień w okolicy łokcia i zwężeń swego kształtu ku dłoni, nie może nigdy zginąć i winien trwać na wieki — prosiła się o pomstę. Zsiniałe palce, popychane przez sprychy koła, sunęły paznokciami, łagodnie i opornie się zginając. Zdawało się, że umarła przebiera palcami na tych sprychach, na strunach niepojętych jakiegoś instrumentu. Cezary posłyszał w sobie wewnętrzną muzykę wydobytą z obrotów koła śmierci przez tę rękę bezwładną. Pojął tę muzykę za pomocą władzy wyjątkowej, szczególnej, którą tylko wczesna młodzieńczość w piersi ludzkiej hoduje.
„Co widziały oczy twoje, męczennico, gdy usta twe krzyk śmierci wydać były przymuszone?” — pytał umarłej.
„Dokąd mię odprowadzasz, woźnico? — pytały nawzajem igrające palce dziewicze. — Czy mnie nie żałujesz, bezduszny żołdaku? Czy mnie nie pomścisz, bezwstydny sługo? Nędzny tchórzu! Mężczyzno, który się boisz silniejszego od siebie mężczyzny! Serce twoje drży jak serce psa, który się przeląkł na widok gniewu pana! Przypatrz się, najemniku, nieszczęściu memu i spełniaj dalej pilnie rzemiosło swoje!”
Cezary Baryka zatopił oczy w oczach umarłej i usłyszał jej wołanie. Patrząc się na prześliczne jej ciało, na jej brwi rozstrzelone uroczo, na groźne jej usta, słuchał wyznania, wyraźniejszego, niżby być mogło, gdyby się ozwała ludzkimi słowy:
„Rosłam na łonie ukochania, u matki mej, jak kwiat róży na swej łodydze. Wszystko we mnie było pięknością i zapachem. Wszystko, z czym się zetknęłam, było szczęściem. Ze szczęścia i z piękności były utkane dni moje. Wewnątrz mnie wszystko było zdrowiem i siłą. Zdrowa byłam, pełna zapachu i szczęścia dla wszystkich wokoło, jak kwiat wiosenny róży. Wszystko me zdrowie czekało na szczęście wewnętrzne, któregom jeszcze nie zaznała. Za coście mię zamordowali, podli mężczyźni?”
„Nie wiem — jęknął woźnica. — Uczono mię imion tyranów przeszłości, którzy jakoby zhańbili naturę ludzką czynami swymi — po których przejściu trawa nie rosła. Byłoż kiedy pokolenie podlejsze niż moje i twoje, męczennico? Wytraconoż kiedykolwiek siedemdziesiąt tysięcy ludu w ciągu dni czterech? Widzianoż kiedy na ziemi takie jako te stosy pobitych?”
„Nie zapomnij krzywdy mojej, woźnico młody! Przypatrz się dobrze zbrodni ludzkiej! Strzeż się! Pamiętaj!”
Szańce obronne niegdyś wojska angielskiego i pułków ormiańskich, a później wojsk tureckich mieściły się na wyniosłościach podgórza, wysunięte dalej niż cmentarzysko Ormian wymordowanych. Chodziło o to, ażeby wiatr — Nord — nie niósł do stanowisk wojennych fetoru tak wielkiej ilości trupów. Gdy wszystkie zwłoki zostały wywiezione z obrębu miasta i złożone pokotem w głęboko kopanej, długiej wyrwie, pracowicie je zasypywano ziemią, tworząc nasyp wydłużony, ciągnący się w półokrąg, zależnie od kształtu wzgórza. Praca spychania ziemi na zwłoki wymagała wielu rąk ludzkich. Skoro zaś winna była być wykonana jak najszybciej, prowadzono ją surowo, na sposób bardzo wschodni. Sami żołnierze mieścili się w schronach utworzonych poza wałem ziemnym, na sposób casemate[104], choć wykonanych pospiesznie i niedbale. Drugi nasyp, wewnętrzny, czyli cmentarzysko, był niższy od fortalicji zewnętrznej. Pracownicy, we dnie i w nocy zajęci dźwiganiem ziemi i sypaniem jej w fosę trupią, mieszkali tymczasowo w części umocnień wojennych, wybudowanych jeszcze przez Ormian z desek i zrzynów, przytaszczonych tutaj z czarnego miasta.
Wśród innych pracowników miał tam legowisko i Cezary Baryka. Sypiał na pryczy obok innych leżących pokotem. Tak tedy: jedni z tego stada ludzkiego spali pokotem w ziemi — drugi szereg, żywy, spał nieco wyżej nad tamtymi, ponad poziomem — a trzeci szereg jeszcze wyżej, śpiący również nad tamtymi i również pokotem, pilnował dobrze, czy tamte dwa szeregi dobrze się sprawują. Wikt w robotniczych koszarach dawano coraz gorszy, w miarę jak praca nad zasypywaniem nieboszczyków postępowała i miała się ku końcowi. Im pokrywani grubą warstwą ziemi stawali się mniej niebezpiecznymi dla zwycięzców, tym mniej jadła dostawali żywi pracownicy. Cezary wśród ciężkiej pracy fizycznej, do której nie był przyzwyczajony, na nowo wychudł, wybladł i osłabł. Pracował bardziej nerwami niż mięśniami. Trudno mu było zasnąć po ciężkim i długim dniu roboczym. Parna i duszna noc miała się częstokroć ku końcowi, gdy on dopiero zasypiał. A ledwie świt ubielił dalekie smugi morza, już ci wrzeszczano na wstawanie i kopano rozespanych. W takich warunkach gagatek wypieszczony przez mamusię nie mógł sobie nic dobrego wróżyć. Prawie nagi, bez koszuli, obgryziony dobrze przez robactwo, obrośnięty i brudny, bosy i bez nakrycia głowy — zapomniał z wolna o dawniejszym życiu. Wrastał ciałem i duszą w czerwoną glinę bakińską, którą kopał od świtu do nocy. Smutek wewnętrzny zamieniał się z wolna na jałowy cynizm i podłą gnuśność. Nie zawsze przecie zagrzebywał w ziemię piękne Ormianki. Przeważnie oddawał matce ziemi na długie przechowanie opasłych i sprośnych dorobkiewiczów, kupców i buchalterów, więc mu na dobre obmierzli widokiem swym i zapachem.
Nieraz w nocy wysuwał się z szopy, śmierdzącej żywymi kandydatami na trupów nie gorzej od umerlaków[105] — i bezmyślnie zapatrzywszy się w dal, przepędzał czas. Szukał swej duszy. Zbierał jej rozszarpane szczątki. Dopiero fizyczne przerażenie na myśl, jak to on jutrzejszy dzień przetrzyma bez sennego dziś wypoczynku, pędziło go z powrotem na pryczę, między chrapiących i cuchnących współkopaczów[106]. Na ogół nie wiedziano o nim, co jest za jeden. Ponieważ pracownicy składali się z Rosjan, Gruzinów, Niemców i Żydów, a on był nieco odmienny od wszystkich tamtych, wyosobniono go z grup mówiących pomiędzy sobą przeważnie po rosyjsku — pomijano, a nawet umieszczono jakby na złej liście. Nazwisko Baryka i wzgardliwie określana narodowość Polaczyszka zrosły się w przezwisko Barynczyszka[107], którego brzmienie nie znamionowało afektów przyjaznych. Samej tej nazwy dość było, żeby Cezary odstrychnął się od kolegów po fachu.
Oprócz pracowników, zajętych potężną robotą od świtu do nocy na górze trupiej, plątał się tam i wałęsał trzeci jeszcze gatunek istot żywych: — żebraki, głodomory, chorowite kaleki, baby i starcy — słowem, nędza miejska i portowa, ciągnąca za wyżerką przy wojsku. Żołnierze tureccy rzucali tej tłuszczy niedogryzione kości, nadmiar chleba, jarzyn, owoców. W mieście Baku było to podówczas jedyne miejsce, gdzie można było jaki taki kąsek do zgryzienia i strawienia pochwycić zgrabiałymi albo drżącymi palcami. Zarobki wszelkie ustały, pracą nikt się nie hańbił, sklepy były pozamykane, życie samo przygasło
103
104
105
106
107