Nasza szkapa. Maria KonopnickaЧитать онлайн книгу.
patykiem ze szpary dużą, zardzewiałą igłę, oraz bożą krówkę z podkurczonymi pod siebie nóżkami i wyszczerbionym skrzydełkiem. Natychmiast zaczęliśmy na nią dmuchać, ale była zdechła.
Za każdym z tych odkryć wykrzykiwaliśmy radośnie, a ojciec nie mógł nas napędzić do kaszy, którą nam zgotował na obiad i której tylko matka jeść nie chciała. Przetrząsnęliśmy nareszcie wszystko, a przekonawszy się, że już żadnych skarbów w kącie nie ma, wymietliśmy resztę śmieci do sionki.
Teraz dopiero spostrzegłem, że w miejscu, gdzie stała szafa, kawał ściany bielszy się wydawał, niżeli reszta izby; udzieliłem tej wiadomości Felkowi, a że i matka w kąt ten patrzyła smutnym wzrokiem, wstał tedy ojciec od kaszy, wyszukał w skrzynce dwa gwoździe i, w ów jaśniejszy kawał ściany wbiwszy, powiesił na nich matczyną suknię brązową od święta i tę drugą modrą codzienną, chustką je pięknie okrył i z boków obcisnął. Wyglądało to bardzo dobrze, a Felek z Piotrusiem zaraz się w chowanego bawić tam zaczęli.
Matce w tych czasach pogorszyło się jakoś; doktór jej kazał dobry rosół i świeże mięso jeść, a choć płakała na taką stratę i, jak mogła, ojcu broniła, to jednak coś przez tydzień do rzeźnika co dzień latałem, kupując czasem i całe pół funta.
A handel to już tak do nas przywykł, że, czy go kto wołał, czy nie wołał, co dzień choć przez drzwi zajrzał. Już nawet Hultaj, pies stróża, nie szczekał na niego. Po szafie kupił od nas handel cztery na orzech bejcowane krzesła, cośmy na nich do obiadu siadali. Przy tych krzesłach tośmy mieli uciechę, bo handel nie mógł więcej wziąć sam, jak dwa, a drugie dwa samiśmy nieśli aż na Ordynackie.
Na głowach my z nimi paradowali samym środkiem ulicy, a Felek tak wrzeszczał: „Na bok! Na bok!”, że aż dorożki stawały. Handla zostawiliśmy za sobą het precz, choć Żydzisko pędziło za nami, krzycząc, żeśmy rozbójniki, szwarcjury i inne tam takie żydowskie wymysły. Dopieroż na Ordynackiem dalej bębnić w stołki. Pozlatywali się ludzie, myśleli, że to sztuki; aż przecie nas handel dopadł i, chwyciwszy się za brodę na owo zbiegowisko przy stołkach, trzygroszniak nam dał, żebyśmy sobie poszli.
Tak nam ta wyprawa zasmakowała, żeśmy się tylko pytali, co trzeba wynosić.
Szczególniej Felek coraz miał nowe pomysły. Jak tylko wrócił z ochrony, zaraz ręce na plecy zakładał, po izbie chodził i po kątach, jak taksator[3] patrzył.
— A może by, proszę ojca, garnek żelazny? A może by balię, albo zegar?
— Poszedł precz! — fuknął na niego ojciec, który teraz prawie ciągle był czegoś zły i smutny.
— Felek! Co ty gadasz? — odezwała się słabym głosem matka. — A toć byś ty niedługo duszę w ciele sprzedał?
Ja i Piotruś zaczęliśmy także silnie protestować.
— Ale!... Garnek!... Jeszcze czego!... A w czym to będziemy gotowali kaszę, albo i ziemniaki?
— Albo zegar!... — dodał z oburzeniem Piotruś. — A jakże będziesz bez zegaru wiedział, kiedy ci się jeść chce, albo spać?...
— Ojej!... — wołał Felek z miną skończonego libertyna — żeby o co, jak o to!... A ty, czy zegar pokazuje, czy nie pokazuje, tylko byś ciągle jadł.
— A ty sklepikarce po bułki latasz, żeby ci kadryla[4] dała.
— Nie latam! — odparł, zaczerwieniwszy się, Felek.
— Latasz!
— Nie latam!
— Owszem, latasz! Sam widziałem, jakeś kadryla jadł...
— Ja kadryla?... Jak Boga kocham, tak nie jadłem!...
Tu uderzył się pięścią w piersi, aż echo jękło.
— No to chuchnij!...
Nastawił się Felek i chuchnął, aż para poszła. Z próby tej wyszedł z tryumfem. Nic nie zdradzało spożycia kadryla, a z głębi zapadłej brzuszyny dobyła się tylko czczość wielka.
Wszakże przegłosowany Felek nie tracił miny. Pewnego dnia, obchodząc izbę i poglądając po ścianach, wykrzyknął nagle.
— A rondel, proszę ojca! A moździerz! A żelazko!...
Struchleliśmy, słuchając. Rondel, moździerz i żelazko — to były niemal klejnoty rodzinne. Na półce wprost drzwi ustawione, błyszczały olśniewające, złote prawie. Środkowe miejsce zajmował rondel. Jak zapamiętać mogę, nigdym nie widział, żeby się w tym rondlu co gotowało. Byłoby to profanacją po prostu. Co sobotę wszakże czyściła go matka cegłą lub popiołem, i tak świecący stał z wystawionym na izbę uchem, błyskając w same oczy, gdy się do stancji wchodziło. Przy nim stał moździerz z tłuczkiem z jednej strony, a żelazko z drugiej. Moździerz był rówieśnikiem moim. Kupił go ojciec, gdym na świat przyszedł, aby matkę uradować i dobre jej serce za syna okazać. Żadnego wszakże z jednolatków moich w podwórzu, ba, na całej ulicy, nie szanowałem tak, jak szanowałem ten moździerz. Matka zdejmowała go raz do roku tylko, w Wielki Piątek, aby tłuc cynamon do wielkanocnego placka. Wtedy to zwykle powtarzało się to opowiadanie, w którym ja i moździerz byliśmy bohaterami. Właściwie różniliśmy się tym tylko, że mnie przyniósł bocian za darmo, a za moździerz trzeba było zapłacić. Nic więc dziwnego, że istnienie tego moździerza uważałem za ważniejsze, aniżeli moje własne, zwłaszcza patrząc na poszanowanie, jakiego stale używał, podczas gdy ze mną różnie bywało i wówczas, i potem...
Żelazko także nader rzadko zstępowało z wyżyn półki na poziom naszego codziennego życia. Matka prasowała nim tylko półkoszulki niedzielne ojca i swoje tiulowe czepki; reszta bielizny szła pod maglownicę. Raz nawet o to żelazko pogniewała się matka ze stróżką, która je od nas pożyczyć chciała.
— Moja pani! — powiedziała jej matka bardzo stanowczym głosem. — Taki porządek to nie na pożyczki, nie na ludzkie ręce!... To kosztuje!... To raz na całe życie sprawunek!...
Wszyscyśmy przecie pamiętali, jak na to stróżka drzwiami trzasnęła, jak w sieni język rozpuściła, a jak się matce z gniewu i z oburzenia ręce trzęsły, kiedy nam w chwilę potem chleb na śniadanie krajała. Od tej też chwili żelazko niezmiernie poszło w górę w moim rozumowaniu. Zaliczyłem je nawet w myśli do tych rzeczy, które są raz na całe życie, jak chrzest na przykład, bierzmowanie i granatowy płaszcz, o którym ojciec też mówił, że jest raz na całe życie. A teraz patrzcież państwo, Felek tak o żelazku mówił, jakby to była warząchew, albo stara miotła.
Spojrzałem na ojca; byłem pewien, że Felek po uszach oberwie. Ale ojciec oczy w ziemię wbił, skubał wąsy. Dobrze jeszcze, że matka spała na tę chwilę.
Tego dnia nie latałem po mięso dla matki. Kości mi tylko ojciec za trojaka kupić dał i krupnik z nich uwarzył.
Nazajutrz przyszedł zziębnięty i, zacierając skostniałe ręce, od progu zawołał:
— Ciesz się, Anulku! Wisła tylko patrzeć jak puści, bo się wiatr na zachód obrócił.
A matka, spojrzawszy na ojca, klasnęła w ręce i aż na pościeli siadła.
— Filip! — krzyknęła — a kożuch?
Teraz dopiero zobaczyłem, że ojciec bez kożucha wrócił.
Nie miałem jednak czasu wielce się rozglądać, gdyż ojciec Piotrusia za ręce chwycił i siarczystego młynka z nim wywinął. Potem głośno się rozśmiał, Piotrusia puścił i, na łóżku matczynym siadłszy, śmiał się, aż mu łzy po twarzy sczerniałej pociekły. Otarł je prędko rękawem starego spencerka.
—
3
4