20 000 mil podmorskiej żeglugi. Jules Gabriel VerneЧитать онлайн книгу.
jeszcze siłę pary, jeśli to być może. Co do mnie, to, rozumie się z pozwoleniem pańskim, stanę przy maszcie przednim całkiem w pogotowiu i cisnę oszczep, jeśli na stosowną odległość zbliżyć się zdołamy.
– Dobrze, Ned – odpowiedział kapitan Farragut. – Panie maszynisto! – krzyknął – każ zwiększyć ciśnienie pary.
Ned Land poszedł na swoje stanowisko. Ognie pod kotłami powiększono: śruba robiła czterdzieści trzy poruszenia na minutę, a para wydobywała się gwałtownie przez klapy. „Abraham Lincoln” pędził z szybkością osiemnastu i pół mili na godzinę.
Lecz z tą samą szybkością pędziło i przeklęte zwierzę.
Jeszcze przez godzinę fregata pędziła w ten sposób, nie mogąc się przybliżyć ani o jeden sążeń. Było to wielce upokarzające dla jednego z najszybszych statków marynarki amerykańskiej. Załoga okrętu mocno była niezadowolona. Majtkowie przeklinali potwora, który nie raczył im nawet odpowiedzieć. Kapitan Farragut gryzł i szarpał swą brodę.
Przywołał on raz jeszcze maszynistę i zapytał, czy nie może już zwiększyć ciśnienia pary.
– Nie mogę, kapitanie – odpowiedział maszynista.
– A klapy bezpieczeństwa czy są obciążone?
– Do sześciu i pół atmosfer.
– Obciąż je pan do dziesięciu atmosfer.
Rozkaz był prawdziwie amerykański. Nie lepiej by postąpiono na Missisipi, dla prześcignięcia „współzawodnika”.
– Conseil – rzekłem do mego dzielnego chłopca stojącego przy mnie – czy wiesz, że możemy w powietrze wylecieć?
– Jak im się podoba! – spokojnie odrzekł Conseil.
Przyznam się, że tym razem wcale mi się podobać nie mogła tego rodzaju przyjemność.
Klapy bezpieczeństwa zostały obciążone. Dosypano węgli do pieców. Wentylatory dostarczyły ogromnej ilości powietrza do palenisk. Szybkość fregaty jeszcze się zwiększyła. Maszty jej trzęsły się w osadzie, a kłęby dymu zaledwie przecisnąć się mogły przez zbyt wąskie kominy.
Niecierpliwy dowódca zapytał sternika o prędkość.
– Dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte – odpowiedział zagadnięty.
– Powiększyć jeszcze ognie!
Maszynista spełnił rozkaz. Manometr wskazywał dziesięć atmosfer. Lecz widać, że wieloryb „powiększył także swą parę”, bo bez najmniejszej trudności płynął też z szybkością dziewiętnastu i trzech dziesiątych mili.
Okropna pogoń! Nie mogę opisać wzruszenia, jakie przejmowało całą mą istotę. Ned Land stał na swym stanowisku z harpunem w ręku. Kilkakrotnie zwierz pozwalał zbliżyć się do siebie.
– Dopędzamy go, dopędzamy! – wołał Kanadyjczyk.
Lecz ile razy gotów już był ugodzić oszczepem, wieloryb odsuwał się z szybkością, którą by ocenić wypadało na trzydzieści mil na godzinę, a nawet podczas największej naszej szybkości, jakby żartując sobie z naszej fregaty, opłynął ją dokoła. Okropny krzyk przerażenia wydarł się ze wszystkich piersi.
W południe nie bliżej byliśmy od potwora jak o ósmej godzinie z rana.
Kapitan Farragut zdecydował się wtedy użyć środków bardziej stanowczych.
– Ach! – zawołał z gorączkową niecierpliwością – to zwierzę płynie prędzej niż „Abraham Lincoln”, ale zobaczymy, czy prześcignąć zdoła jego kule stożkowe!
Armata na przodzie okrętu została nabita i wycelowana. Wystrzelono – lecz kula przeszła o kilka stóp nad wielorybem oddalonym o pół mili.
– Niech strzela ktoś zręczniejszy! – krzyknął kapitan – pięćset dolarów nagrody temu, kto przeszyje to bydlę piekielne!
Stary, siwobrody kanonier – jakbym go widział dotąd – z okiem spokojnym, twarzą zimną, zbliżył się do armaty, nastawił ją i długo celował; w powietrzu rozległ się silny huk pomieszany z okrzykami radości całej załogi.
Kula nie chybiła celu: trafiła zwierzę, lecz nie przeszyła go na wskroś, zsunęła się tylko po jego powierzchni zaokrąglonej i w odległości dwóch mil wpadła do morza.
– Aha! – zawołał stary kanonier z gniewem – ten łotr opancerzony jest, jak widzę, blachą sześciocalową.
– Przekleństwo! – krzyczał kapitan Farragut.
Polowanie na nowo się rozpoczęło, a kapitan, nachylając się do mnie, rzekł:
– Będę go ścigał, choćby moja fregata miała rozbryznąć się na najdrobniejsze szczątki.
– Masz pan słuszność zupełną! – odpowiedziałem.
Można się było spodziewać, że zwierzęciu sił zabraknie prędzej niż maszynie parowej. Ale tak nie było. Godziny upływały, a na nim ani znać było zmęczenia.
Na pochwałę „Abrahama Lincolna” przyznać potrzeba, że walczył z niestrudzoną wytrwałością.
W tym niefortunnym dniu, 6 listopada, przebiegł on do pięciuset kilometrów. Lecz noc nadeszła i ciemnościami pokryła ocean wzburzony. Sądziłem, że wyprawa nasza skończona i że już więcej nigdy nie zobaczymy zwierzęcia fantastycznego. Omyliłem się.
Dziesięć minut przed jedenastą wieczorem światło elektryczne znowu się ukazało w odległości trzech mil od fregaty, a tak samo było czyste i mocne jak nocy poprzedniej.
Narwal zdawał się być nieruchomym. Może spał strudzony, dozwalając się kołysać falom. Kapitan Farragut postanowił skorzystać z tej sposobności.
Wydał rozkazy. Fregata zwolniła biegu, posuwając się ostrożnie, aby nie zbudzić czujności swego przeciwnika. Często się zdarza spotkać na pełnym oceanie wieloryby uśpione głęboko i wtedy łatwo napaść można na nie; Ned Land niejednego ubił w taki sposób. Kanadyjczyk stał jak posąg niewzruszony na swym stanowisku, gotów do działania w każdej chwili.
W tej chwili, oparty na poręczy przedniego pomostu, zobaczyłem przed sobą Neda Landa groźnie wstrząsającego swym niebezpiecznym oszczepem. Dwadzieścia stóp zaledwie dzieliło go od zwierzęcia nieruchomego.
Jednym szybkim ruchem wyciągnął on nagle rękę i wyrzucił oszczep. Słyszałem uderzenie oręża trafiającego, jak się zdawało, na jakieś ciało twarde.
Światłość elektryczna przygasła naraz; dwa potężne słupy wody spadły na pomost fregaty, a lejąc się jak potok wzburzony, z przodu na tył okrętu, przewracały ludzi i porywały wszystko, co napotkały na drodze.
Dało się czuć gwałtowne wstrząśnienie – a ja przerzucony przez barierę, nie mając czasu uczepić się czegokolwiek, wtrącony zostałem do morza.
Wieloryb gatunku nieznanego
Jakkolwiek niespodzianie całkiem upadłem w morze, nie straciłem jednak przytomności.
Zapadłem zrazu na przeszło dwadzieścia stóp głębokości. Jestem dobrym pływakiem – a choć nie mam pretensji równać się z Byronem i Edgarem Poe, którzy byli mistrzami w tej sztuce, jednak dwoma silnymi ruchami wydobyłem się na powierzchnię.
Naprzód oczyma szukałem fregaty. Czy spostrzeżono, że mnie brakuje? Czy kapitan kazał spuścić łódkę na morze? Czy mogłem spodziewać się ocalenia?
Ciemność głęboka pokrywała wszystko dokoła. Widziałem, jak przez mgłę, ogromną czarną masę uciekającą na wschód, a ognie jej niknęły w oddali. Była to fregata. Czułem, że jestem