Poganka. Narcyza ŻmichowskaЧитать онлайн книгу.
się ku siedzącej obok niej matce mojej i skryła się jak ptaszek w jej objęcia – toć ja dobrze dziś pamiętam jeszcze, nikt z nas się nie uśmiechnął nawet, nikt żartem chwili szczęścia kochankom nie rozstroił; Matka tylko Adasiowi znak dała, żeby się schylił ku niej, i trzymając ciągle Walerkę do łona przyciśniętą – na głowie schylonego tkliwy, jakby powierzony tylko, a święty jak błogosławieństwo z głębi własnej piersi wyciągnięty, złożyła pocałunek.
Józefa najstalszym przypomnieniem widzę wśród żniwiarzy na polu. – Śmieje się, snopki wiąże, na wyładowanych zbożem wozach z fornalami się ściga, a na jeden ładowany mnie winduje i ja siedzę przy nim jakoby na tronie, a on mi pokazuje ziemię, królestwo wszech ludzi, przyszłe państwo moje, które ja prawem natury odziedziczę, a w którym pracą rządzić będę – i nazywa mi wszystko ślicznymi słowy – żyto srebrem, pszenicę złotem – czerwieniejącą tatarkę purpurą; a ja mu wierzę, że to jest właściwie srebro, złoto, purpura – że innych nie ma w świecie. – Józio po drodze zrywa dla mnie ukoralone już gałęzie jarzębiny, którą na kilka staj rodzice wysadzili gościniec – ja sam trzymam pęki uzbieranych modraków – kąkoli – bratków – kłosów dojrzałych żyta – niedojrzałych owsa – i mieszam te białe i te zielone kity w różnych zastosowaniach – to między grona jarzębiny, to między modraków równianki – i czuję, że mam wszystko – że natura w korzyściach – w piękności swojej, natura cała – natura zawsze moją. Tylko sobie słowami tego nie mówię, ale uczuciem, czynem, chwilą w życiu mam. —
Ludwinię moją najmniej ładną, najcichszą, najtęskniejszą z całego rodzeństwa siostrę, pamiętam najdokładniej w obrazku, nad którym może najdłużej, może najpierwej główka moja rozmyślać zaczęła. – Przy końcu naszego sadu za rzędem wierzb bujnie rozrosłych, płynęła rzeczka maleńka – bezimienna, wąska, tak że się zdało przeskoczyć ją można, a żwirem drobniuteńkim na dnie wysypana, że tylko liczyć, tylko zbierać jego ziarna różnokolorowe – nad tą rzeczką usiadła sobie Ludwina tuż przy brzegu, przegięła się nieco i w wodzie do połowy odbiła się jej postać – a woda odbitą kołysała równie, ciągle, spokojnie jak do snu. – Zmęczony bieganiem przyklęknąłem obok Ludwinki i zacząłem gałązką pluskać w srebrne kropelki.
– Nie budź mnie, Beniaminku – szepnęła tylko siostra – i to tak cichutkim głosem, że ledwo dosłyszeć mogłem.
– Czy ty śpisz Ludwinko? – spytałem.
– Śpię, śpię, braciszku – odpowiedziała jeszcze ciszej, ale ja patrzyłem w jej oczy i widziałem, że oczy choć ku wodzie spuszczone, niezamknięte, niezaspane były.
– Och! żartujesz – zawołałem z pustotą, i uderzyłem jeszcze mocniej, aż się cała nadbrzeżna woda zmąciła.
Ludwinka drgnęła, jak gdybym to ją był moją gałązką uderzył.
Obudziłeś mię – rzekła bardzo, bardzo smutnie – i ja zaraz poczułem, że coś złego, coś najgorszego zrobiłem, przykrość temu, co już cierpiał.
– Ale kiedyś ty nie spała – rzekłem na ostateczne usprawiedliwienie – tyś nie spała, Ludwinko – dodałem z prośbą. – Siostra nic mi nie odrzekła na to, tylko mię wzięła na ręce i pochyliwszy się wraz ze mną, na uspokojoną wodę lekko palcem wskazała. – Zobaczyłem siebie i Ludwinkę. – Jak zwierciadełko zabawił mnie ten obrazek, lecz z wolna, im dłużej w niego patrzyłem, tym zupełniej ogarniała mię jakaś senność, a nie oczu, nie ciała, bo oczy miałem roztwarte, bo ciało silnie w jednymże utrzymane wygięciu – była to raczej senność mojego odbicia – jakiejś cząstki ze mnie, co na drobno łamaną falę rzeczki padła i w jej kryształach chwiała się jednostajnie bez przerwy – bez zmiany. – Ale na błękitnym tle nieba, którego barwą rzeczka jakby własnym swoim kolorem płynęła, tuż nad naszymi głowami właśnie osunął się odłamek srebrnego obłoczku i przerwał jedność widzenia – zaraz pobiegły za nim oczy moje dziecinne – lecz obłoczek i na niebie, i w rzeczce gdzieś zginął.
– A gdzie on – gdzie on? Ludwiko?
Ludwika nie patrzyła za obłoczkiem, jednak widziała jego przejście i zrozumiała pytanie.
– Daleko – odpowiedziała mi tak jak pierwej szepnięciem jedynie. – Gdzie to jest daleko, moja Ludwinko? – ja nie wiem gdzie to jest daleko. – Ludwika zamyśliła się czy nad sposobem wytłumaczenia, czy nad treścią wyrazu, nie wiem – po chwili wstrząsnęła główką – jakby resztę uśpienia lub resztę wrażeń z czoła odpaść jej przez to miało i rzekła nieco wyraźniejszym, ale zawsze tak stłumionym jak przy zwierzeniu tajemnicy głosem.
– Pytasz mię gdzie to jest daleko Beniaminku? – oto patrz – chciej gonić za tą wodą, co tak wolno płynie, nie dogonisz – nie dogonisz – woda ucieka do Sanu – San ucieka do szerokiej Wisły – a Wisła ucieka do głębokiego morza – a morze? ja ci nie powiem gdzie to jest. – Morze daleko. – A teraz tam na końcu tej łączki widzisz, jak niebo tuż do ziemi przytyka, idź po szafirowy kawałek tego nieba – idź przez łączkę – niebo będzie za polem – idź przez pole, niebo będzie za lasem – idź przez las – niebo będzie znów za łączką – znów za polem – lasem – rzeczką, a gdzie jest niebo. – Ja ci tego nie powiem. Niebo jest daleko – daleko. – A teraz przynieś tu klatkę z twoją makolągwą wyżywioną, wypieszczoną, przez całą zimę – teraz jest wiosna Beniaminku, kwiatki kwitną, drzewa się zielenieją, ptaszków mnóstwo śpiewa wszędzie. Otwórz klatkę braciszku – otwórz – zobaczysz, jak makolągwa, co cię kochała, co ci z dłoni ziarnka jadła, z ustek wodę ocukrzoną piła, zobaczysz, jak makolągwa ku wiośnie, ku nowym kwiatom wyleci, a tobie będzie smutno za nią i spytasz może – Ludwinko, gdzie ptaszyna? – a ja ci tego nie powiem Beniaminku, bo ptaszyna daleko – och daleko! dalej niż woda rzeki, którą gonisz, dalej niż niebo, którego chcesz dostać, dalej niż nadzieja, dalej niż niepodobieństwo – dalej jest to braciszku, co nas w życiu opuszcza – co nas kochać przestaje. – I Ludwinka znów pochyliła się nad wodę rzeczki, tylko jej obrazek zadrżał trochę więcej niż przedtem i rozstąpił się pod dwoma kroplami, które nań spadły po chwili. – Obejrzałem się, twarz Ludwiki była bardzo spokojna, ale długie, jasne rzęsy jej siwych oczu świeciły jeszcze czystą łezką ostatnią. – Na patrzącego niespokojnie Ludwinka wzniosła długie, smutne spojrzenie.
– Beniaminku – rzekła jednak dość wesołym głosem – po co pytać, gdzie to jest daleko – oto lepiej biegnij się bawić kwiatkami – kwiatki zawsze blisko – a najczęściej nisko rosną braciszku – i lekko zsunęła mię z kolan, lecz ja nie pobiegłem według jej rady, tylko sobie poszedłem brzeżkiem rzeczki i próbowałem, czy też ja się dostanę daleko – do morza albo do nieba. Szedłem, szedłem ciągle, za ogród – za pole – i domek nasz z oczu straciłem i gdy mię nóżki boleć zaczęły, gdym przed sobą zobaczył las ciemny, nieznany, a końca rzeki nie zobaczył – gdym ręką wyciągniętą iglastych krzaków jałowcu się dotknął, a nie dotknął ściany nieba – wtedy dopiero zrozumiałem, co to jest „daleko” – i zrozumiałem co to jest „kiedyś w przyszłości”.
Ja tam „kiedyś” dojdę, rzekłem sobie, kiedyś – jak starszym będę i wracałem uspokojony tym zamiarem i po drodze zbierałem kwiatki dla mojej siostry Ludwinki. – Uzbieranymi znienacka zasypałem w tymże samym miejscu, tak samo nieruchomie nad wodą siedzącą.
Ludwinka zgromadziła je wszystkie, popatrzyła chwilkę i zwracając się ku mnie:
– Szkoda – rzekła – szkoda tylu kwiatków Beniaminku. Potem wzięła, wybrała co świeższe, co trwalsze, co w cieple rąk moich nie zwiędły i każdy kwiatek kolejno i starannie w wilgotnym piasku nadbrzeża sadzić zaczęła, jak czasem dzieci w swoich sztucznych jednogodzinnych zasadzają ogródkach. – Pomagałem jej w tej pracy, odgadłem ja, dziecię, ją, marzycielkę kobietę –