Skarby. Zofia ŻurakowskaЧитать онлайн книгу.
tu, zmierzcie się.
Olek zaczerwienił się po uszy, a Renia podeszła, stanęła obok niego i spojrzała obojętnie przez ramię.
– A co, nie mówiłam? – zaśmiała się ciocia. – Jeśli nie przerósł, to przerośnie lada dzień. Są już zupełnie równi, a w roku zeszłym sięgał jej po brwi. Trzymaj się Réne, pamiętaj, żeś starsza o rok.
– Ale Olek chłopiec – powiedział ojciec – powinien być większy.
– No, biegajcie po parku – rzekła ciocia – a rozruszajcie Alego, łobuzy.
Dzieci wyszły, milcząc, minęły salon i przez ogromne, oszklone drzwi zeszły na taras, a stamtąd do parku. Olek czuł się pokrzepionym na duchu tym, że przerósł Renię, którą uważał dotychczas za niedoścignioną. Nik ziewał skrycie, a Marta łamała sobie głowę, czym by tu wszystkim dogodzić.
– Kto tam pływa po jeziorze? – zapytała Renia, gdy przed oczyma dzieci rozpostarła się gładka, lśniąca tafla głębokiego jeziora.
– Pewnie Wicek – rzekł Olek, osłaniając dłonią oczy od słońca. – Płynie na tamten brzeg, bo dziś łowią ryby.
– Chodźmy zobaczyć – ożywił się Ali.
– Nie można pójść, bo za daleko, trzeba przepłynąć – objaśnił Nik, a tylko Olkowi wolno płynąć bez starszych po jeziorze.
– Och! nam także wolno – rzekła Renia – jestem starsza od Olka.
– Ale jesteś dziewczyna – odparł Olek – pewnie zresztą nie pytałaś o to papy, bo u was nie ma jeziora.
– Nie ma jeziora, ale jest staw i wolno mi po nim pływać. Biorę więc was wszystkich na swoją odpowiedzialność.
Olek poczuł się dotknięty w głębi duszy, ale bał się ujść za tchórza i dziecko, któremu nic nie wolno, rzekł więc wymijająco:
– Róbcie, jak chcecie.
Renia stała już w łódce i pociągała za sobą mocno zatrwożoną w swym sumieniu Martę, Nik kluczem przyniesionym z budki strażniczej otwierał kłódkę i spuszczał łańcuch, Olek więc pomógł wsiąść Alemu, sam wskoczył za Nikiem i odepchnął łódkę.
– Poczekajcie, poczekajcie na mnie! – dało się słyszeć przeraźliwe wołanie i z alei kasztanowej wypadł zziajany Tom.
– Za późno – rzekła Renia, ale Olek zawrócił i dziobem stuknął w brzeg, aż Ali nosem uderzył w kolana Marty i uronił przy tej okazji kilka łez. Tom migiem wskoczył do łódki i rzekł z zadowoleniem.
– Wasza mademoiselle i niania siedzą w altanie, Ania bawiła się w piasku, ale może pobiegła za mną.
– Ci… cho! – syknął Nik – altana tu zaraz za tym bzem, żebyż nie usłyszały!
Umilkli wszyscy i nawet Olek i Nik złożyli wiosła, spuszczając się na bieg wody, byle tylko przepłynąć niepostrzeżenie. Z altany dochodził wesoły głosik Ani, która śpiewała:
Chodzi, wodzi swe «kurcęta»
i o każdym z nich pamięta.
Wkrótce łódka była już daleko. Wypłynięto na środek jeziora.
– Wielka rzecz jezioro! – powiedziała Rena. – Za miesiąc jak co roku jedziemy nad morze i będę pływać, ile mi się tylko spodoba.
– Ale nie sama – rzekł Nik.
– O la la: jeżeli zechcę, to sama. Ali, nie przechylaj się na prawo, patrz, maczasz szarfę w wodzie.
Marta wyłowiła koniec szarfy Alego i rozpostarła na swoich kolanach, by prędzej wyschła. Zrobiła się cisza. Olek i Nik wiosłowali zawzięcie, wysiłkiem mięśni chcąc zgłuszyć wyrzuty sumienia, iż nie słuchają rozkazów ojca. Marta niespokojnie oglądała się na brzeg. Ali trwożnie spoglądał w głębinę. Tylko Rena i Tom zachowali równowagę ducha. Tom, który siedział na dziobie, zatopił obie ręce w wodzie i cieszył się, że fale przepływają mu między palcami, Rena zaś położyła się na wznak na dnie łódki i patrzała w niebo.
Przepłynięto na ukos jezioro i łódka dobiła do przeciwległego brzegu. Bardzo było przyjemnie; przyglądano się z zachwytem wielkim rybom, szczupakom, linom, karpiom. Ciskały się w ogromnych kadziach i tłukły ogonami, wychlapując strugi wody na ciekawych, którzy za blisko podeszli. Ale najprzyjemniejszą była chwila, w której zmoczeni rybacy wyciągali na brzeg ciężką sieć. Z mułu i gałęzi, których była pełna, czarnymi rękami wyłapywali rzucające się, przerażone ryby, ważyli je w rękach zadowoleni z połowu i rzucali do kadzi. Nad wszystkim chodził czuwając Iwan, który z dawien dawna sprawował w Niżpolu urząd głównego rybaka i dozorcy.
Nik sam wyjął z sieci sporego, oślizgłego szczupaka, ale ten chlasnął go po twarzy ogonem, wyśliznął się ze słabych jeszcze rąk chłopaka i buchnął z powrotem w życiodajne jezioro. Wszystkie dzieci i rybacy wybuchnęli śmiechem, a Nik osłupiał na długą chwilę i stał, mrugając oczami pełnymi wody.
Długo przyglądano się temu wszystkiemu, ale w końcu trzeba było pomyśleć o odwrocie. Rena i Ali pobrudzili sobie trochę białe buciki, ale w ogóle byli zadowoleni i postanowili częściej przyjeżdżać na połów.
– No tak, muszę przyznać, że to bardzo miło – rzekła Renia, kiedy wracali do łódki – bardzo mi się tu podobało i ten wasz Iwan dosyć miły! Tylko Wicek to dopiero idiota! – dodała obrażona, bo Wicek śmiał zwrócić jej uwagę, że nadeptuje na małą rybkę.
– Nieprawda! – oburzył się Tom – Wincenty jest bardzo porządny i miły! Robi nam śliczne wiatraczki z drzewa, wózki i wszystko, co chcemy!
– Może on robi tam wiatraczki i wszystko co chcecie, ale jest zuchwały i głupi – uparła się Rena.
Tymczasem Ali ze swej strony pokłócił się z Tomem, Tom bowiem w zapale oburzenia chybotał łódką w sposób gwałtowny. Ali zaczął piszczeć, a Tom nazwał go Ali-Babą. Rena ujęła się za brata:
– Tom – rzekła – jesteś niegrzeczny i jeszcze przezywasz!
– No, bo czyż on nie Ali! – zwrócił się Tom do rodzeństwa – jest Ali! A że baba, to także każdy chętnie przyzna!
Zagrażała kłótnia, na szczęście Marta zawołała:
– Popatrzcie tylko, jakie śliczne irysy na wyspie!
W istocie nad samym brzegiem na wyspie rosły wysokie, sztywne irysy fioletowe, żółte i odbijały się w wodzie.
– Mój Olku, mój kochany – zawołała Renia – podpłyń do wyspy, narwiemy sobie trochę irysów.
Olek, któremu pochlebiło, że Rena go o coś prosi, pchnął mocno łódź i w kilka chwil byli już pod cieniem rozłożystych, bujnych, pochylonych drzew okalających wyspę. Jakże miło i rozkosznie było płynąć w chłodnym ich cieniu, odsuwając tylko gałązki i liście znad głowy.
Kiedy już dotarli do wyspy, Renia wyciągnęła obie ręce, pochwyciła kilka irysów naraz i z całych sił pociągnęła ku sobie właśnie w chwili, gdy Tom ze swego końca robił to samo, i… nie wiadomo zupełnie, kiedy to się stało, nikt nie miał czasu krzyknąć, ani nawet mrugnąć, kiedy już łódka przewrócona do góry dnem odpływała powoli, a wszystkie dzieci były w wodzie.
Całe szczęście, że był to brzeg, gdzie tylko po ramiona było wody, całe szczęście, że mnóstwo gałęzi i korzeni zwieszało się w wodę i że wszystkie dzieci chwytające za nie wydrapały się na ziemię, krztusząc się i plując, podrapane i przemoknięte do nitki,
Wszystkie… z wyjątkiem Alego! Kiedy więc oprzytomniały nieco, wypluły muł i wodę z