Sezonowa miłość. Gabriela ZapolskaЧитать онлайн книгу.
może Pita chce pomarańczę? – zapytał Żebrowski.
Natychmiast dziewczynka grzecznie bardzo odpowiedziała:
– Dziękuję tatusiowi!
Ale on przywołał przekupnia i wybrał dwie duże pomarańcze, silnie czerwone.
Wybierał starannie, macając skórkę chudymi, klekocącymi palcami.
Wreszcie zapłacił i pomarańcze do okienka, w którym wciąż jak w ramie bielała twarz Pity, podniósł.
– Proszę cię, moje dziecko…
Ale Pita uważała za stosowne ceremoniować.
– Nie… nie… dziękuję…
Pani Tuśka wmieszała się z grzeczną interwencją:
– Ależ, moje dziecko, weź, skoro tatuś taki dobry…
– Zrób mi tę przyjemność – prosił ojciec.
Pita wzięła pomarańcze, lecz nie zniknęła z nimi we wnętrzu wagonu. Stała ciągle przy oknie i na tle szarego płaszczyka te ognisto barwne owoce ciągnęły oczy malarskim, ślicznym kontrastem barw.
Wymienienie tych uprzejmości, zdawało się, iż na chwilę wyczerpało całą tę rodzinę, i wszyscy umilkli, nie mając już sobie nic w chwili rozstania do powiedzenia.
Pani Tuśka myślała, iż źle robiła nie biorąc na drogę lepszej sukni. Panie, które wchodziły do wagonów, ubrane były świeżo i elegancko. Postanowiła ubrać się w Krakowie via Chabówka-Zakopane elegancko i zgrabnie.
Milczenie przedłużało się. Widocznie każde z tych trojga żyło w tej chwili w swoim odrębnym świecie.
Nagle gwizd przeraźliwy rozległ się w powietrzu – drzwi wagonów zatrzaskiwały się pośpiesznie, ktoś przelatywał z drugiej strony pociągu, wołając ochrypłym głosem.
Równocześnie Żebrowscy oboje ocknęli się z oddali, w której już znajdowali się pomimo pobliża.
– Jedziemy?
– Tak…
Łańcuchy szczęknęły, zakołysały się wagony.
Pita, Tuśka i Żebrowski uśmiechali się jednakowo, blado, uprzejmie.
– Bądźcie zdrowe!
– Ucałuj chłopców!…
– Tak… tak!…
Tuśka wysunęła rękę, Żebrowski uścisnął ją, ku Picie powiał kapeluszem. Uprzejmość całej rodziny zwiększyła się znacznie; widocznie chciano wyładować wzajemnie pewną ilość grzeczności, aby nic sobie nie pozostać dłużnymi.
Pociąg zaczął dreptać coraz szybciej, charcząc, gdakając gniewliwie.
Żebrowski stanął na peronie i ciągle jednako uśmiechnięty, kłaniał się w stronę odbiegającego wagonu.
Dwoje rączek dziecinnych oddało mu przez chwilkę ukłon, następnie powiało ku niemu ramię żony w szerokim rękawie piaskowej, wełnianej bluzki, aż wreszcie znikło wszystko.
Żebrowski przestał się uśmiechać; zdawało się, iż zdjął ten zdawkowy uśmiech jakby maskę z twarzy i schował go gdzieś daleko w swym duchowym zanadrzu.
I skręciwszy na miejscu, mechanicznym, bezmyślnym krokiem wyszedł z peronu.
*
Tymczasem pani Tuśka zajęła miejsce w przedziale drugiej klasy.
Naprzeciw niej usiadła Pita, a ten sposób siadania, elegancki, sztywny, drewniany był całym poematem „ślicznie ułożonej dziewczynki”.
Wyjęła z kieszonki paltocika czyściuchną chusteczkę, rozłożyła ją na kolankach i białymi paluszkami zaczęła obierać pomarańcze.
Pani Tuśka patrzała chwilę na córkę.
Gdy nagle pociąg wyjechał na czyste pole, w jasnym świetle wypłynęła dokładnie gładziucha, młodziutka twarzyczka dziewczynki.
Drobne usteczka zacięte nikły prawie w żółtawobiałej cerze prerafaelowskiego aniołka, cieniuchne pasma wysilonych włosków bramowały czoło trochę podłużne, wypukłe.
Jasne rzęsy zakrywały oczy bladobłękitne, pocętkowane rudymi plamkami.
Całość dziewczynki była chłodna, zamknięta w sobie – silnie już indywidualna.
– Do kogo ona podobna? – myślała Tuśka. – Oczy moje… włosy niewiadomego koloru, twarz nadto ściągła.
Nagle dziecko rozłożyło na rączce obraną i podzieloną na ćwiarteczki pomarańczę i jakby różę krwawozłocistą podało matce.
– Proszę… mamusiu – wyrzekła uprzejmie.
Uśmiech blady, zdawkowy, ten uśmiech, wyhodowany tam, na Wareckiej, jak kwiat cieplarniany, rozszerzył wąskie i tak specjalnie zaciśnięte usta dziewczynki.
– Proszę, mamusiu.
Tuśka machinalnie wzięła ćwiarteczkę owocu i jakby w zwierciadle, na ustach swoich odbiła uśmiech córki:
– Dziękuję ci!
A równocześnie myślała:
– Ależ to jego uśmiech, to cały ojciec!
Nie widziała w tej chwili siebie i nie czuła zwierciadlanej dokładności, z jaką wyraz twarzy córki odbił się na jej własnej twarzy.
II
Przejęczała znów jakaś godzina nad ciemną głębią Rynku.
Do studni tej, wilgotnej wiecznie i pełnej nieuchwytnej „chandry”, wpadły te dźwięki obojętnie, jakby szczęk łańcuchów motanego w górze, na walcu, wiadra.
Z wiadrami, rozpiętymi na skrzydłach, pochylało się nad tą studnią Przeznaczenie i wyławiało ze smutnej studni fale ludzkich konwulsji lub zaników – „życiem” pospolicie nazwane.
Konwulsją mózgu był w tej chwili żal Tuśki do męża za to, że tylko taką, nie zaś większą sumę zdołał dać jej „na Zakopane”.
Wprawdzie wiedziała, z jaką trudnością zbierał i te pieniądze, lecz to jej nie rozbrajało.
Przeciwnie, ogarniała ją pewna pogarda teraz, gdy go nie widziała przed sobą w zniszczonym paltocie i z pokrajaną bruzdami twarzą.
– A wreszcie mógł wziąć palto na wypłaty – pomyślała wyruszając ramionami – ja to robię, a korona mi z głowy nie spada. Skoro mi da miesięczną pensję na dom, zanoszę ratę do krawcowej i wszystko jest w porządku. Nie chodzę nigdy jak dziadówka…
Zastanowiła się, iż zanadto zajmuje się mężem i jego paltotem.
– Niech sobie robi, co chce. To przecież jego, nie moje pieniądze…
Poszła za mąż bez posagu, tak, miała tylko porządną, obywatelską wyprawę. Ale on wiedział, że bierze pannę z dobrego domu i że musi „starać się o to”, aby miała to, do czego przywykła.
„Starał się” – i zdaje się, że to było zupełnie naturalne.
Ona nawzajem starała się być dobrą żoną i dobrą matką. Płaciła mu uprzejmością za jego uprzejmość. Ich świat wewnętrzno-zewnętrzny był w porządku.
Dwanaście lat pilnowała usilnie, aby nic ze zbytecznych i targających spokój i pewną przyjętą równowagę odruchów nie wypłynęło na powierzchnię, pod którą kryli swe zagadkowe głowy.
I dlatego z dumą osądziła, że jest „stróżem domowego ogniska”.
Mimo to dziś właśnie i dlatego może głównie, iż oddaliła się