Sezonowa miłość. Gabriela ZapolskaЧитать онлайн книгу.
będzie coś z Warszawy.
– Albo z prowincji.
– Nie. To coś z Warszawy. Chodzi po warszawsku.
Wygłosiwszy te słowa, pani Warchlakowska utonęła w obserwowaniu Tuśki.
– Czego ona tak stoi przy tym oknie?
– Przypatruje się nam.
– A może jej pokazać język? – hazarduje najmłodsza czerwona bluzka, która jeszcze nie jest dostatecznie opancerzona, ale za to bardzo „rozwydrzona”.
– Mińciu!… – strofuje radczyni.
Lecz Mińcia się tłumaczy:
– To po co tu patrzy? Nie widziała ludzi na werandzie, czy co?
Radczyni uznaje za stosowne być dobrą i łagodną.
– Widzisz, że to jest osoba średniozamożna i nie ma środków na werandowanie na werandzie, więc weranduje w oknie. Idźcie lepiej bawić się piłkami, skoro wam doktor ruch zalecił. I proszę nie zajmować się tą osobą.
Panienki zbiegają z werandy, zaczynają igrać miluchno na placyku, na którym rośnie kilka dość mizernych świerków. Biegając i rzucając angielskie piłki, ciągle strzelają oczkami w stronę Tuśki.
– To pewnie jaka Żydówka!…
– E… może co innego.
– A może taka, wiesz…
– Ale nie. Przecież szła z córką.
– E!… może to siostra.
– Ta mała to miała pończochy fil d'Ecosse!
– Nieprawda, bo fil de Perse.
– Głupie jesteście… to fil de Juive…
– De Palestine!… hi, hi…
„Osoba” tymczasem stoi w oknie, a w umyśle jej dojrzewa projekt. Najlepiej zrobi, jeżeli weźmie i ten pokój dla siebie. Gnieździć się w jednym pokoju, i to od dziedzińca, jakoś nie wypada. Może właśnie dlatego ten aktor tak lekceważąco względem niej postępuje, że ona tak nędznie mieszka. Ba! gdyby miała willę całą, tak jak ta pani z przeciwka, z pewnością szachowałby się inaczej. W pokoju tym właśnie znajduje się werandka. Nieduża, raczej ganek, i to przyczepiona z boku chałupy, ale jest – widać osoby leżące na werandzie z gościńca i można obserwować przechodzących jak z loży.
Będzie to większy wydatek, ale trudno. Tuśka nosi w herbie dewizę każdej warszawianki:
Nikt nie wie, co jem, każdy wie, jak mieszkam.
– Zaoszczędzę na jedzeniu – myśli i już postanawia nie tylko donająć pokój, rozlokować się na werandzie, zawiesić latarnię japońską i ustawić bukiet na stole, ale sięga dalej myślą.
– Poznam się z panią naprzeciwko, to musi być osoba wyższej sfery, skoro wynajmuje willę.
Pita będzie miała towarzystwo w jej córkach i zobaczymy, czy wtedy ten… pan ośmieli się obrażać mnie tak, jak uczynił to w tej chwili.
Pełna dumy i rada ze swego postanowienia, powraca Tuśka do swego pokoju.
Pita ubrana stoi przy stole jak manekin i widocznie oczekuje jakichś dyspozycji wyższej władzy.
– Zawołaj gaździny… Słyszę, że jest w sieni.
Za chwilę wchodzi Indianka. Jest nieufna i patrzy spode łba. Obcierała właśnie belki w sieni i zabierała się do drzwi. Wchodząc, zbliża się do pieca i gładzi po nim ręką.
– A co fcom?
Lecz Tuśka tak bardzo pragnie werandy i drugiego pokoju, że staje się uprzejmą i schodzi ze swej wyniosłości.
– Moja gaździno… mnie tu ciasno i niewygodnie w tej izbie.
Na Obidowską jakby kto żaru posypał.
Gaździe zakopiańskiemu kazać zwrócić pieniądze, to łatwiej ściągnąć słońce z nieba.
– O!… ze tam końdek im ciasno… to co? Jo piniendzy nie oddam. Jak fcom, niech dzie indzi najmom, ale ja piniendzy nie oddam. Mogom mnie prawować.
Tuśka wzrusza ramionami.
– Nie o to chodzi. Ja chcę dobrać sobie tę drugą izbę z werandą.
Indiance twarz się rozjaśnia. Zawiązała i rozwiązała, i znów zawiązała chustkę. Widać, że już myśl jej pracuje, jak by tu i na ile skórę z tej gościowej ściągnąć.
– Wiedzom co… – mówi powoli, ważąc każde słowo – ta izba teloz by zamówiona. Gość pisał po nią.
Tuśce aż tchu zabrakło.
– Ale zadatku nie dał?
– No… ni… Ino kabyście ją fcieli, to muszom zapłacić tylo, co tamten pon dawali.
– No, a ileż?
Gaździna myśli – cała tragedia toczy się w jej mózgu. Powie za mało, powie za dużo… Nie wie. Cyfry biegają jak szalone – wreszcie rzuca:
– Dacie osiemdziesiąt.
– To za drogo.
– Ten pon da tyle.
Tuśka dałaby już te osiemdziesiąt guldenów, ale zdjęta mocą nałogu, musi się targować.
– Siedemdziesiąt…
Gaździna widzi, że tej pani „zafciało się” tej izby i już żałuje, że nie powiedziała stówki.
– Ni, ni… – mówi z niechcenia, patrząc uparcie w kafle pieca – dacie dziewięć dziesiątek, to mieszkajcie…
– Jak to dziewięć dziesiątek? Powiedzieliście: osiemdziesiąt!
– Nijok nie będzie inoczej, ino dziewięć dziesiątek. Ten pon da i stówkę…
Od dziedzińca dolatuje ciche gwizdanie polki.
To doprowadza Tuśkę do ostateczności.
– No… dobrze… macie tu dwadzieścia guldenów!
– A wiedzom, że za obsługę osobno?
– Jak to?
– Ano… ho, mieliby my drugiego gościa, toby płacił za obsługę, a tak ino strata bez to, że wy będziecie mieszkać i od przodu, i od zadku.
– No dobrze… idźcie już tylko.
Gaździna przemyśliwa, co począć, jak tu jeszcze na razie coś wyciągnąć.
– A wiedzom… – zaczyna znowu, lecz urywa, bo instynkt jej mówi, że przeciągnie strunę.
Jest ich trzy w tej izbie – trzy kobiety: Tuśka, Obidowska i Pita.
W każdej z nich inny świat, a w tym świecie gra w tej chwili nuta dominująca.
W Tuśce podrażniona ambicja, w góralce chciwość zbudzona, w Picie spokój obserwacji, to gromadzenie mrówcze wrażeń życiowych, z których będzie sobie snuła kanwę dalszego życia.
Ani czują, ani wiedzą te trzy, sylwetkami różnymi przecinające słoneczne strugi, postacie, ile sobie wzajemnie dopomagają w wyładowywaniu swych wzruszeń, jak one przerzucają swoje indywidualne cechy i z nich, niby pszczoły kwiatowy pył, tak trutkę sączą. Z Tuśki góralka chytrze ciągnie pieniądze, widząc w jej oku rozpłomieniony kwiat fałszywej ambicyjki, z nich dwóch śliczna Pita, z wdziękiem baletniczki ustawiona koło stołu, sączy w siebie i ambicyjkę, i chciwość, a ironizując już ma gotową szufladkę, do której sięgnie kiedyś w podobnej życia sytuacji.
Są one wszystkie w tej chwili nie tylko ogromnie kobiece,