Winnetou. Karol MayЧитать онлайн книгу.
może nam grozić ze strony czterech ludzi, i czego oni mogą od nas chcieć.
– Sam Hawkens był nieostrożny i zdradził im, że jesteśmy wodzami i udajemy się do St. Louis. Więcej im nie potrzeba.
– Ach, teraz pojmuję, co mój czerwony brat ma na myśli. Indianie dążący na Wschód potrzebują pieniędzy, a nie mając monet, wiozą ze sobą złoto. A gdy są w dodatku wodzami, znają na pewno złotodajne miejsca, mają więc prawdopodobnie dużo złota.
– Mój brat Old Shatterhand odgadł. Gdyby ci biali mieli zamiar dokonać kradzieży albo rabunku, zwróciliby uwagę przede wszystkim na wodzów. Oczywiście teraz nic nie znaleźliby przy nas.
– Nie znaleźliby? A przecież chcieliście zaopatrzyć się w złoto.
– Zrobimy to dopiero jutro. Po cóż mamy je nosić ze sobą, gdy go nie potrzebujemy?
– Więc takie złotodajne miejsce leży obok naszej drogi?
– Tak. Jest to góra zwana Nugget-tsil. Tylko my ją tak nazywamy. Zbliżymy się do niej dziś wieczorem i weźmiemy złota, ile nam potrzeba.
Musieliśmy zastosować wszelkie środki ostrożności, gdyż chodziło o to, by Santer nie spostrzegł, że udaliśmy się za nim. Korzystaliśmy zatem z każdego wzniesienia gruntu, z każdego krzaka, by się ukryć. W dobry kwadrans ujrzeliśmy wszystkich czterech, kłusujących żwawo swoją drogą. Widocznie spieszyli naprzód, nie myśląc o zawracaniu. Zatrzymaliśmy się, a Winnetou patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu. Dopiero wtedy powiedział:
– Nie mają złych zamiarów, możemy zatem być spokojni.
Nie przeczuwał tak samo jak ja, jak bardzo się mylił. Tamci knuli już spisek, ale byli chytrzy. Spodziewali się, że przez pewien czas będziemy ich śledzić, więc udawali, że im bardzo pilno. Potem jednak zmienili kierunek i ruszyli za nami.
Zawróciliśmy konie i pędząc cwałem, wnet doścignęliśmy towarzyszy. Wieczorem stanęliśmy na popas nad wodą.
Apacze rozłożyli się jak zwykle w pewnym oddaleniu, aby zjeść przy ogniskach swoje porcje suszonego mięsa. Nas siedmiu siedziało dokoła ogniska na skraju zarośli, które wybraliśmy dlatego, że chroniły przed wiejącym tu wieczorami zimnym wiatrem.
Po wieczerzy jak zwykle rozmawialiśmy przez pewien czas. Inczu-czuna oznajmił, że nazajutrz wyruszymy później, aż koło południa, a gdy Hawkens zapytał o powód zwłoki, oświadczył z otwartością, nad którą później ubolewałem:
– To powinno by pozostać tajemnicą, ale powiem ją białym braciom, jeśli mi przyrzekną, że nie będą się starali z niej skorzystać.
Gdyśmy to przyrzekli, mówił dalej:
– Potrzeba nam pieniędzy, więc pójdę jutro z dziećmi po nuggety i powrócę dopiero w południe.
Stone i Parker wydali okrzyk zdziwienia, a Hawkens zapytał z nie mniejszym zdumieniem:
– Więc tu niedaleko jest złoto?
– Tak – odrzekł Inczu-czuna. – Nikt się tego nie domyśla, nawet moi wojownicy. Ja sam dowiedziałem się o tym od mojego ojca, a on od swojego. Takie tajemnice dziedziczy się tylko z ojca na syna i należą one do świętości. Powiedziałem wam o tym teraz, ale nie wskazałbym owego miejsca, a tego, kto by się odważył pójść za nami, by je znaleźć, zastrzeliłbym.
– Czy nas zabiłbyś także?
– Oczywiście! Mam do was zaufanie, ale gdybyście go nadużyli, zasłużylibyście na śmierć. Wiem jednak, że nie opuścicie obozu przed naszym powrotem.
Po tym krótkim ostrzeżeniu sprowadził rozmowę na inne tory. Wtem Hawkens krzyknął, porwał strzelbę, złożył się i wypalił w zarośla.
– Zobaczyłem dwoje oczu – wyjaśnił.
Czerwonoskórzy chwycili natychmiast głownie z ogniska i rzucili się w krzaki, ale szukali na próżno. Wobec tego wszyscy uspokoili się i usiedli z powrotem.
– Sam Hawkens z pewnością się pomylił! – rzekł Inczu-czuna. – Takie migotliwe światło bardzo łatwo wywołuje złudzenie.
– Bardzo bym się dziwił, gdyż zdaje mi się, że zupełnie wyraźnie widziałem parę oczu.
– Może wiatr odwrócił dwa liście, a mój brat zobaczył ich dolną, jaśniejszą stronę i wydało mu się, że to oczy.
– To możliwe istotnie; zastrzeliłem więc dwa liście, hi! hi! hi!
Zaśmiał się zwykłym swoim sposobem, Winnetou jednak nie zapatrywał się na tę sprawę od żartobliwej strony, lecz rzekł poważnie:
– Mój brat popełnił błąd, którego się na przyszłość powinien wystrzegać. Nie należało strzelać.
– Nie? A to dopiero! Gdy szpieg siedzi w zaroślach, mam prawo posłać mu kulę, jeśli się nie mylę.
– Czy można wiedzieć z góry, że zwiadowca przychodzi ze złymi zamiarami? Może skrada się po to, żeby zobaczyć, kim jesteśmy, może wyszedłby potem z zarośli, aby nas powitać.
– To prawda zaiste – przyznał Sam. – Lecz co uczyniłby czerwony brat na moim miejscu?
– Albo złożyłbym się do strzału, trzymając strzelbę na kolanie, albo odszedłbym stąd po cichu, aby szpiega zajść z tyłu.
Dać strzał ze strzelby trzymanej na kolanie – tak zwany strzał z kolana – jest nadzwyczaj trudno. Nie udaje on się wielu westmanom, chociaż są dobrymi strzelcami. Nie wiedziałem nic przedtem o tego rodzaju strzelaniu, ale idąc za radą Winnetou, zacząłem się ćwiczyć w tej umiejętności. Jeśli składam się do strzału zwyczajnym sposobem, to znaczy przycisnę kolbę do policzka, wróg zauważy to i natychmiast zniknie. Trzeba go więc tak wziąć na cel, żeby tego nie dostrzegł. Można to zrobić za pomocą strzału z kolana. Zginam prawą nogę w ten sposób, że kolano się unosi, a udo tworzy linię, której przedłużenie dosięga owych oczu. Potem biorę do ręki strzelbę na pozór bezmyślnie, jakby dla zabawy, i bez żadnego zamiaru kładę lufę na udzie tak, by stanowiła jego przedłużenie, i wypalam. Taki strzał jest bardzo trudny, tym bardziej że można się przy nim posłużyć tylko prawą ręką, gdyby bowiem zajęte były obie ręce, cała operacja pozbawiona byłaby pozoru niewinności. W dodatku cel tworzą tylko dwa niewyraźne punkty wśród masy liści mieniących się w migotliwym świetle ogniska lub poruszanych wiatrem.
Podczas gdy innych zadowoliły i uspokoiły bezskuteczne poszukiwania, Winnetou po pewnym czasie wstał i oddalił się, aby raz jeszcze zbadać zarośla. Trwało to około godziny. Gdy wrócił, rzekł:
– Nie ma nikogo. Sam Hawkens musiał się pomylić.
Mimo to podwoił straże i kazał im obchodzić obóz. Potem położyliśmy się spać.
Spałem niespokojnie i budziłem się często, dręczyły mnie niemiłe sny, w których główną rolę odgrywali Santer i jego towarzysze.
Po śniadaniu, które składało się z mięsa i polewki mącznej, wyruszył Inczu-czuna z synem i córką w drogę.
Położyłem się na trawie, zapaliłem fajkę i wdałem się w rozmowę z Samem, Dickiem i Willem, po to tylko, aby się pozbyć bezpodstawnych obaw. Ale niepokój dręczył mnie dalej, więc podniosłem się wkrótce, zarzuciłem strzelbę na ramię i poszedłem na prerię w nadziei, że może spotkam jakąś zwierzynę i to przerwie tok moich myśli.
Inczu-czuna poszedł na południe, więc udałem się na północ, żeby się nie błąkać w pobliżu zakazanego miejsca.
Po upływie kwadransa natknąłem się na trop trojga ludzi, którzy