Winnetou. Karol MayЧитать онлайн книгу.
prerię, potem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłe badanie śladów pouczyło nas, że ścigany był tu zaledwie przed półgodziną. Widnokrąg rozpościerający się przed nami przybierał ciemną barwę.
– To las – objaśnił Sam. – Przypuszczam, że dojeżdżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki Red River. Wolałbym prerię.
Tak, to byłoby dla nas korzystniejsze, bo na sawannach widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo było wpaść na jakąś zasadzkę. Sam miał słuszność. Przybyliśmy niebawem nad małą rzeczkę, w której jednak nie było płynącej wody, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieniach. Na brzegach rosły krzaki i drzewa. Nie był to właściwy las, tylko większe lub mniejsze grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów.
Przed samym wieczorem znaleźliśmy się już tak blisko ściganego, że mógł nam się ukazać w każdej chwili. To zwiększyło naszą gorliwość. Ja pędziłem sam na przodzie.
Nagle zobaczyłem, że trop skręca w dół do wyschłego łożyska. Zatrzymałem się na chwilę, aby zawiadomić o tym jadących za mną towarzyszy – i to było dla nas prawdziwe szczęście. Czekając na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co zmusiło mnie do jak najszybszego cofnięcia się w zarośla. O pięćset kroków, ale na przeciwległym brzegu, ujrzałem las. Pod tym lasem Indianie przepędzali konie. Dostrzegłem pale wbite w ziemię i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym się wysunął jeszcze choć na długość konia, Indianie by mnie zobaczyli. Pokazałem naszym ludziom rozgrywającą się przed nami scenę.
– Kiowowie! – rzekł jeden z Apaczów.
– Tak, Kiowowie – potwierdził Sam. – Diabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu pomocy. Ale wyciągnąłem już po niego swoje dziesięć palców i mimo wszystko nie ujdzie nam!
– To niewielki oddział Kiowów – zauważyłem.
– Hm! Widzimy tylko tych, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są i inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie mięso.
– Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy i cofniemy się?
– Ani mi się śni! Tu zostaniemy.
– Ale to niebezpieczne! Przecież może tu nadejść któryś z czerwonoskórych!
– Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze, są na drugim brzegu, a po wtóre, ściemni się zaraz, a o tej porze nie oddalają się od obozu.
Sam Hawkes był dzisiaj inny niż zwykle. Śmierć „pięknej, miłej, dobrej czerwonej miss” tak go oburzyła, że pragnął zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem nic na to poradzić. Spętaliśmy konie i usiedliśmy, aby zaczekać do wieczora.
Kiowowie zachowywali się tak, jakby im nic nie groziło.
– Wszak widzicie, jak dalece niczego nie przeczuwają – rzekł Sam. – Nie trapi ich żadne podejrzenie.
– Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś wręcz przeciwnego. Ja mam przeczucie, że Kiowowie udają, aby nas zwabić.
– Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historii. Potem zdecydujemy, co robić. Muszę dostać w ręce tego Santera!
Słońce zaszło już i zapadł zmrok. U Kiowów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórzy nigdy tak nie postępują, więc utwierdziłem się w przekonaniu, że postanowili nas zwabić. Swoim zachowaniem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności, a tym samym skłonić nas do ataku.
Gdy tak rozmyślałem, wydało mi się, że słyszę za sobą szelest. Nie mógł go wywołać nikt z nas, gdyż za mną nie było nikogo. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to tak, jakby ktoś rozsuwał cicho gałązki, na których wisiały zeschłe liście, lub wyciągał źdźbła z wiązki słomy.
Za mną rósł krzak ożyn, a ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasze nakazywało ostrożność. Nie była wszak wykluczona obecność człowieka, należało więc to zbadać, przekonać się. W tej ciemności? Chociażby!
Wstałem więc i odszedłem powoli, ale nie w kierunku krzaka. Odszedłszy dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem się do lasku z właściwej strony. Będąc już zupełnie blisko, położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać ku ożynom tak, że moi ludzie mnie nie zauważyli. Krzak miałem już przed sobą, mogłem go dosięgnąć ręką. Doczołgałem się jeszcze kawałek i istotnie ujrzałem to, czego się spodziewałem.
Siedział tam Indianin, który starał się teraz wydostać z krzewu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w minutowych odstępach ciche trzaski. Dosłyszałem je tylko dlatego, że leżałem bardzo blisko; gdyby nie to, sztuczka by mu się udała.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się za jego plecami. Indianin, wydobywając się coraz bardziej, uwolnił już barki, szyję, głowę i miał jeszcze wyciągnąć rękę. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
– Co to było? – zapytał Sam. – Czyście nic nie słyszeli?
– Tupnął koń Old Shatterhanda – odrzekł Dick.
– Jego nie ma. Gdzie może być? Nie palnie chyba jakiego głupstwa!
– Mylicie się, kochany Samie! Wam się zdaje, że mnie nie ma, a tymczasem ja jestem. A oprócz mnie jest tu jeszcze ktoś inny – wskazałem ręką krzak ożyn.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
– Halo! – rzekł. – Tu leży Indianin! Skąd się wziął? Do wszystkich diabłów! – wykrzyknął, bo nagle pojął całą sytuację. – Siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie! Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się udało ujść niepostrzeżenie! Dobrze, że go mamy w ręku! Teraz będzie się musiał wyspowiadać i przyznać do wszystkiego.
– Nie zdradzi niczego, nic z niego nie wydobędziemy.
– Możliwe. Nie potrzebujemy też zbytnio się trudzić. Wiemy bez niego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy dotychczas, o tym dowiemy się wkrótce, gdyż udam się teraz na tamtą stronę, a wy tu zostaniecie.
Wygłosił te słowa tonem tak stanowczym i rozkazującym, że czułem się zmuszony mu odpowiedzieć:
– Jesteście dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mi rozkazywać?
– Tak będzie, jak powiedziałem. Ja teraz pójdę, a wy tu zostaniecie! – powtórzył z uporem.
Poszedł istotnie. Apacze zaczęli szemrać, a Stone rzekł z niechęcią:
– On dzisiaj rzeczywiście jest zupełnie inny niż zawsze.
– Dajcie mu spokój! – odpowiedziałem. – To dzielny człowiek! Nie będę mu, co prawda, posłuszny i pójdę także do Kiowów. W rozdrażnieniu, w jakim się teraz znajduje, może się porwać na coś, czego by nie zrobił kiedy indziej. Zostańcie tu, dopóki nie wrócę, i nie odchodźcie, choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko gdybyście usłyszeli mój głos, pospieszcie mi z pomocą.
Zostawiłem rusznicę tak samo jak Sam swoją Liddy i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprost od nas poszedł przez łożysko rzeki. Postanowiłem postąpić inaczej. Kiowowie