Winnetou. Karol MayЧитать онлайн книгу.
wskazał ręką na zachód i rzekł:
– Nie trzeba będzie jechać, sir. Możecie przekazać wiadomość tym dwóm, którzy oto się zbliżają.
Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego przewodnika, który już kilka razy był u nas z wieściami z sąsiedniego sektora. Obok niego jechał młody mężczyzna, ubrany inaczej, niż to jest przyjęte na dalekim Zachodzie. Stanąwszy przed nami, nieznajomy zapytał mnie o nazwisko. Gdy je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczym spojrzeniem i rzekł:
– A więc to wy jesteście tym młodym dżentelmenem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem inni leniuchują.
Był to kierownik najbliższego zachodniego sektora, pan White. Jego przybycie musiało mieć oczywiście jakiś powód. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę po wódce, uśmiechnął się domyślnie, ale nieprzyjaźnie.
– Pijani? – spytał.
Skinąłem głową.
– Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i wypito strzemiennego. Zbudzę go i…
– Stać! – przerwał. – Muszę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Chodźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?
– To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi trzej przewodnicy, ludzie godni zaufania.
– Ach, Hawkens, ten mały, osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.
Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:
– Przybywacie z własnej inicjatywy, Mr. White? Czy sprowadza was coś ważnego?
– Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku, no i pomówić z wami. Myśmy już skończyli nasz sektor, a wy swojego jeszcze nie.
– Winne temu trudności terenu. Zamierzam…
– Wiem, wiem! – przerwał mi. – Wiem, niestety, o wszystkim. Gdyby pan nie pracował w trójnasób, Bancroft byłby dziś tam, gdzie rozpoczął.
– Tak nie jest, Mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem…
– Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, a ja ich o wszystko wypytywałem. To bardzo szlachetne z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym usłyszeć prawdę.
Poszliśmy do namiotu. White usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo, po czym zaczął wypytywać Hawkensa, Stone’a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodając ani jednego zbytecznego słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić niektóre, słuszne skądinąd zarzuty i bronić kolegów.
Gdy się już o wszystkim dowiedział, zażądał, żebym mu pokazał nasze rysunki i mój dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że żywi w stosunku do mnie dobre zamiary. Przejrzał wszystko uważnie i nie zaprzeczyłem, kiedy mnie o to spytał, że sam byłem rysownikiem i autorem, gdyż istotnie żaden z tamtych nie zrobił ani jednej kreski i nie napisał ani jednej litery.
– Ale z tego dziennika nie widać – rzekł – ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swoim chwalebnym koleżeństwie.
– Sięgnijcie mu do kieszeni, Mr. White! Tam tkwi coś blaszanego, w czym dawniej były sardynki. Sardynek teraz już nie ma, ale jest za to dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam zapewne wszystko opisał inaczej niż w urzędowym sprawozdaniu, gdzie tuszuje lenistwo kolegów – zauważył chytrze Sam.
Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski. White poprosił, żebym mu pokazał swoje notatki. Cóż miałem zrobić? Czy moi koledzy zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez żadnej wdzięczności z ich strony i żebym to jeszcze zatajał? Szkodzić im nie chciałem w żaden sposób, ale nie mogłem być niegrzeczny wobec White’a. Podałem mu więc dziennik, ale pod warunkiem, że nikomu nie wspomni o tym, co zawiera. Przeczytał, zwrócił mi go i rzekł:
– Powinienem właściwie zabrać ze sobą te kartki i przedłożyć je, gdzie należy. Wasi koledzy to nicponie, którzy nie są warci ani jednego dolara. Wam zaś powinno się zapłacić w trójnasób. Dobrze zrobicie, jeśli zachowacie te prywatne zapiski, gdyż mogą się wam one później bardzo przydać. A teraz zbudźmy tych sławetnych dżentelmenów.
Wstał i wszczął alarm. „Dżentelmeni” powyłazili z zarośli z błędnymi oczyma i zmienionymi twarzami. Bancroft gotów był uciec się do grubiaństw ze złości, że go zbudzono, okazał się jednak uprzejmy, gdy usłyszał, że przybył Mr. White z najbliższego sektora. Widzieli się po raz pierwszy. Bancroft podał mu przede wszystkim kieliszek wódki, ale źle się z tym wybrał, bo White wygłosił umoralniające kazanie, jakiego Bancroft chyba jeszcze w życiu nie słyszał. Zdumiony pijak milczał przez chwilę, ale potem rzucił się na White’a, chwycił go za ramię i krzyknął:
– Panie, kim jesteście?
– Starszym inżynierem sąsiedniego sektora.
– Czy tam może wam kto rozkazywać?
– Sądzę, że nie.
– A więc! Ja jestem Bancroft, starszy inżynier tego sektora, i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać!
– To prawda, że jesteśmy sobie równi – rzekł napadnięty spokojnie. – Żaden z nas nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden widzi, że drugi szkodzi przedsiębiorstwu, jego powinnością jest zwrócić uwagę na jego błędy. Wszyscy, szesnastu ludzi, których tu zastałem przyjechawszy przed dwoma godzinami, byli pijani. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowiedziałem się, kto je robił. Najmłodszy z was dźwigał cały ogrom pracy.
Na to Bancroft zwrócił się do mnie i syknął:
– To wy powiedzieliście o tym, nikt inny! Nie wypierajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajco!
– Nie – odparł Mr. White. – Wasz młody kolega postąpił jak dżentelmen; wyrażał się o was tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę wam przeto prosić go o przebaczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą.
– Ani myślę! – zaśmiał się Bancroft szyderczo! – Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest surwejorem. Spóźniliśmy się z pracą, ponieważ on wszystko robił nie tak, jak trzeba.
Nie dokończył. Miesiące całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myśleć i mówić o mnie, co chcieli. Teraz nadeszła chwila pokazania im, jak dalece pomylili się w ocenie mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknął z bólu.
– Mr. Bancroft – rzekłem – wypiliście za dużo wódki i nie odespaliście jeszcze waszego pijaństwa. Zapewne jesteście jeszcze pijani, przyjmuję więc, żeście tego nie powiedzieli. Czy macie teraz odwagę zaprzeczyć temu, żeście się upili?
Trzymałem go jeszcze za ramię. Nie był słabeuszem, ale wyraz mojej twarzy zdawał się go przerażać. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu westmanów:
– Mr. Rattler, czy ścierpicie, żeby ten człowiek porywał się na mnie?
Rattler, wysoki i tęgo zbudowany mężczyzna, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech, a może czterech ludzi. Z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, jaką czuł do mnie. Przyskoczył