Królowa Margot. Aleksander DumasЧитать онлайн книгу.
z palącego się domu. Pośród bójki ciągle wołał: „Do mnie, Maurevel! Maurevel, gdzie jesteś?", nie przestając go lżyć ostatnimi słowy. Wreszcie wypadł na ulicę, trzymając w zębach sztylety na rękach swoją kochankę, na pół nagą i prawie bez czucia. Szpada jego, błyszcząca w ruchu, zakreślała to białe, to czerwone koła, bo klingę to srebrzył blady blask księżyca, to znów ogień pochodni oświecał na niej ciepłą krew.
Maurevel uciekł. La Huriere odparty przez de Mouya aż do Piemontczyka, który nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obydwóch. Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i po białej szarfie poznał mordercę. Wystrzał nastąpił, La Huriere krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając się dowlec do ściany, ażeby o cokolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię. De Mouy skorzystał z tego, rzucił się w ulicę de Paradis i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizjusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie u mieszkańców południa, męstwo przechodzi we wściekłość. Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce i twarz zaczęły obsychać, a opuściwszy szpadę ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka i palące się naokoło domy. Ten spokój trwał niedługo, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego, w którym poznał La Huriere'a, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi rzucili się na Piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! On! — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas stał na środku ulicy. Obawiając się, ażeby go nie otoczyło czterech ludzi jednocześnie, ze zręcznością i siłą dzikiej kozy, na które często polował w górach, rzucił się w tył i znalazł się pod ścianą pałacu Gwizjusza. Będąc już spokojnym, przybrał obronną postawę i rzekł tonem pogardliwym:
— A zatem, ojcze Mercandon, nie poznajesz mnie?
— O przeciwnie, dobrze cię poznaję, łotrze! — zawołał stary hugonot. — Chcesz mnie zabić? Mnie, przyjaciela twego ojca!
— I jego wierzyciela, nieprawdaż?
— Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.
— W samej rzeczy — odparł Coconrtas — przychodzę uregulować nasze rachunki.
— Schwyćmy, zwiążmy go! — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego wezwanie rzucili się na Piemontczyka.
— Zatrzymajcie się na chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście poprosić o niego burmistrza.
To mówiąc natarł na najbliżej stojącego młodzieńca i za pierwszym cięciem ręka nieszczęśliwego wraz z rapierem upadła na ziemię. Raniony cofnął się z jękiem.
W tejże chwili okno, pod którym Coconnas szukał schronienia otworzyło się z trzaskiem. Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz zamiast nieprzyjaciela ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni — upadł mu pod nogi bukiet.
Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść kwiaty.
— Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama. Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny Mercandona zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.
Dama przeraźliwie krzyknęła. Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na młodzieńca. Ten zaś cofając się poślizgnął się we krwi. Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i szpadą przebił mu pierś na wskroś.
— Doskonale! Doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizjusza. — Doskonale! Przyślę panu pomoc.
— Nie warto się trudzić — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak Wabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.
W tejże chwili syn starego Mercandona strzelił z pistoletu. Coconnas upadł na jedno kolano. Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał, przykląkł bowiem tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła o mur, o dwie stopy od patrzącej pięknej damy. Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć okrzyki wściekłości i jakaś staruszka, poznawszy w Piemontczyku po krzyżu i białej szarfie katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami, który uderzył go w kolana.
— Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas. — Jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.
— Dziękuję, matko, dziękuję! — zawołał młodzieniec.
— Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon. — Lecz miej oko na nas!
— Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj! — rzekła dama z pałacu Gwizjuszów. — Każę strzelać z okien.
— A to piekło kobiece! — zawołał Coconnas. — Jedna za mną, druga przeciwko mnie. O, do kroćset diabłów! Czas już skończyć.
Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.
Przed Piemontczykiem, ranionym wprawdzie, lecz posiadającym rześkość i siłę młodzieńca dwudziestoczteroletniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i jego syn. Mercandon — starzec sześćdziesięcio- czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, jasnowłosy, delikatny. Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady Piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nie nabitą rusznicą, wołał o pomoc.Staruszka w oknie naprzeciwko, matką młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić. Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachętą z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony woni prochu i krwi, oświetlony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokim urodzeniu —Coconnas, jak ostatni Horacjusz, uczuł, że siły jego podwoiły się. Widząc, że syn Mercandona waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny, krwią zbroczony rapier z jego krótką szpadą. Po dwóch uderzeniach młodzieniec nie miał już szpady w ręku. Mercandon tedy starał się odeprzeć Piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie. Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca gotowej rzucić kamień i zgruchotać mu czaszkę, schwycił przeciwnika wpół i zasłaniając się nim jak tarczą od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku! Ratunku! — wołał młodzieniec. — Zgniecie mi pierś! Na pomoc! Na pomoc!
I głos jego zaczął cichnąć w jakimś głuchym chrypieniu. Wtedy Mercandon przestał grozić, a zaczął błagać.
— Łaski! Łaski! Panie de Coconnas — wołał. — Łaski! To moje jedyne dziecię!
— To syn mój! Syn! — krzyczała matka. — Nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!
— A! słusznie — zawołał Coconnas wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem. — Nie zabijać go! A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?
— Panie! — mówił dalej Mercandon załamując ręce — weksel podpisany. przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie należą do ciebie. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
—