Rewizja. Joanna Chyłka. Tom 3. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
tym bardziej taka ewentualność wydawała jej się absurdalna.
Nie, czas spojrzeć prawdzie w oczy. Bukano zrobił to, ale był wyjątkowo dobrym łgarzem. I chyba nie powinna się dziwić, biorąc pod uwagę, że Romowie traktowali kłamanie niemal jak sztukę. Przynajmniej jeśli chodziło o kontakty z obcymi. Joanna wyczytała w Internecie, że siebie nawzajem nigdy nie okłamują – jest to traktowane jako poważna zniewaga. Natomiast okantowanie gadzia jest uznawane za powód do dumy.
Chyłka wróciła do mieszkania na Argentyńskiej, po drodze kupując dwie butelki taniej tequili w Tesco. Kiedy przeciągała swoją kartę przez czytnik, pomyślała, że niebawem będzie musiała przerzucić środki z konta oszczędnościowego na bieżące. Żarty powoli się kończyły, szczególnie biorąc pod uwagę jej liche perspektywy.
Obrona Bukano nie mogła jej się do niczego przydać. Nie odbuduje za jej sprawą reputacji w świecie prawniczym, nie zarobi też żadnych znaczących pieniędzy. Gdyby w cudowny sposób dowód z DNA znikł, być może przynajmniej w tej drugiej kwestii mogłaby na coś liczyć. Polisa była pokaźna, a jej procent także niemały. Odkułaby się nieco.
Ale trudno było na to liczyć.
Wróciwszy do domu, zaczęła przeglądać sieć, poszukując informacji na temat cygańskich zwyczajów, gdy chodziło o wykluczenie członka społeczności. Nie było tego wiele, przynajmniej nie przekazów z pierwszej ręki. Autorami wszystkich artykułów, na które trafiła, byli ludzie z zewnątrz.
Musiała odwiedzić koczowisko, w którym wychowywał się Bukano. Nie było innego wyjścia. Nie znajdzie tam niczego, co mogłoby go oczyścić z zarzutów, ale kilka zakazanych mord wezwanych na świadków z pewnością zrobi dobre wrażenie. Może nawet uda jej się ułożyć jakąś zgrabną teorię spiskową.
Zanim jednak zdążyła wybrać numer Roma, odezwały się gitary Iron Maiden. Chyłka spojrzała na wyświetlacz. Nieznany numer.
Odebrała, niepewna, czyj głos usłyszy po drugiej stronie. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Zawsze wiedziała, czego się spodziewać, i nikt nie potrafił jej zaskoczyć.
– Co jest? – zapytała.
– Mnie też miło cię słyszeć.
Przytępiony alkoholem umysł potrzebował chwili, by dopasować głos do osoby.
– Szczerbaty? – zapytała.
– Tak mówią do mnie koledzy z komendy, ale niech ci będzie.
– Po co do mnie dzwonisz?
– Dobre pytanie. Chyba też powinienem je sobie zadać.
– Teraz trochę na to za późno. Ale możesz odpowiedzieć.
– Chcę się spotkać.
– W jakim celu?
– Mam coś dla ciebie.
Czyżby? Joanna sięgnęła po nieotwieraną paczkę marlboro i ściągnęła celofan. Jeśli Szczerbiński naprawdę na coś trafił i dobrowolnie chciał się tym podzielić, byłaby to pierwsza taka sytuacja w całej historii relacji policji z adwokaturą.
– Gówno prawda – wymamrotała, odpalając papierosa.
– Jak chcesz.
Joanna zaśmiała się cicho.
– W tak tandetny sposób nie da się mnie podejść – oznajmiła. – A ty albo chcesz się umówić na coitus, albo ktoś kazał ci spacyfikować Chyłkę, zanim zabierze się do roboty. W jednym i drugim przypadku jesteś na przegranej pozycji, Szczerbaty.
Usłyszała, jak wypuszcza powietrze prosto do słuchawki.
– Nie trafiłaś – powiedział. – Pojawiły się nowe okoliczności.
– Jakie?
– Dowiesz się, ale nie przez telefon.
– Ach, pewnie. Przecież wszyscy jesteśmy na podsłuchu, a ty masz dla mnie ściśle tajne informacje wykradzione prosto z…
– Za godzinę w Laurze, w Józefowie. Wiesz, gdzie to jest?
– Nie.
– Na Polnej. Wbijesz sobie w nawigację. Znajdziesz.
Chyłka miała ochotę się roześmiać. Ilekroć policjanci brali się za konspirację, sprawiali wrażenie słoni w składzie porcelany. Najzwyczajniej w świecie nie byli do tego stworzeni. Zamiast wybrać ruchliwe miejsce, gdzie nikt nie zainteresowałby się spotkaniem dwójki ludzi, aspirant zdecydował się na lokal pod Warszawą, gdzie w środku tygodnia trudno było liczyć na tłumy.
– Nie wychodzi ci ta tajemniczość, Szczerbiński.
– Będę tam na ciebie czekać.
– Okej – odparła lekkim tonem.
Przez moment miała wrażenie, że policjant dopyta, czy ma zamiar się zjawić. Ten jednak wymruczał zdawkowe pożegnanie, a potem się rozłączył. Joanna rzuciła telefon na kanapę i dolała sobie tequili.
Czuła, że powoli zbliża się do PNR. Point of no return. Punktu bez powrotu. Termin znany był każdemu, ale pochodził z nomenklatury lotniczej i oznaczał miejsce, po minięciu którego samolot nie ma już odpowiedniego zapasu paliwa, by powrócić na lotnisko, z którego wystartował.
Joanna czuła, że niebawem zabraknie jej zdrowego rozsądku, by w ogóle rozważać powrót do stanu trzeźwości. Dopiła tequilę, a potem zwlekła się z kanapy. Jeśli miała spotkać się ze Szczerbatym, należało doprowadzić się do porządku. Nawet nie przez wzgląd na samego policjanta, a raczej tych, których potencjalnie może minąć w drodze do Józefowa.
Stanęła przed lustrem i spojrzała na siebie mętnym wzrokiem. Zakołysała się lekko i poczuła, jak pijacki uśmiech występuje jej na twarz. Pokręciła głową.
– Nie jest dobrze – oceniła z zadowoleniem.
Zmyła makijaż, sama nie wiedząc dlaczego. Potem przyrządziła sobie kolejnego drinka i wróciła do łazienki. Nałożyła emulsję rozświetlającą Olay, a następnie zaaplikowała podkład od Chanel – prawdopodobnie jedyną rzecz, która w jej codziennym asortymencie miała witaminy. Podobno E, F i B5, ale Chyłka niespecjalnie w to wierzyła. Na koniec sięgnęła po najlepszego przyjaciela każdej pijaczki – korektor.
Kiedy ta myśl nadeszła, spojrzała na siebie z powątpiewaniem. Przeniosła wzrok na drinka, znów na siebie i przez moment trwała w bezruchu. Potem prychnęła i jednym łykiem wychyliła szklankę.
Wróciła do salonu, otworzyła laptopa i uruchomiła jeden ze starszych odcinków Wojewódzkiego na TVN Player. Podniosła telefon.
– Szczerbaty – powiedziała, gdy aspirant odebrał. – Dzisiaj nie dam rady.
– Co takiego?
– Jutro się spotkamy. Cześć – dodała na koniec.
Potem poszła po nową butelkę.
12
Mieszkanie Oryńskiego, ul. Emilii Plater
Czwarta pięćdziesiąt nie była najlepszą godziną, by wstawać z łóżka. Kordian ani myślał jednak o tym, by budzić się później. Już po pierwszych tygodniach pracy w Skylight zrobił mały rekonesans i dowiedział się, o której wypada przychodzić do pracy.
Godziny były normowane, od ósmej do szesnastej, ale działało to tylko w teorii. W praktyce każdy junior associate stawiał się na posterunku bladym świtem z kubkiem kawy w dłoni. Im wyżej w hierarchii służbowej, tym dłużej można było pospać, ale na tym etapie Oryński był przygotowany na to, by pogodzić się z ciągłym deficytem snu.
Zazwyczaj