Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
wrażenia, jakby temat stanowił tajemnicę.
– Więc może po prostu nie chcą, by główny zainteresowany wiedział zbyt wiele. W końcu mają zamiar wystąpić przeciwko niemu, prawda?
– Owszem.
Ani momentu zawahania. Oryński przypuszczał, że „rozmówcą z ministerstwa” był sam prokurator generalny i najwyraźniej jasno dał Abramowskiemu do zrozumienia, że nie zamierzają chronić człowieka, którego sami niedawno wybrali do Trybunału.
Ciekawa sprawa, uznał w duchu Kordian. W zasadzie każdy jej aspekt wydawał się sprzeczny z innym. Ale może nie powinien się dziwić? W polityce nie ma wiele miejsca dla racjonalności. Jedno zdarzenie mogło sprawić, że Sebastian z dnia na dzień zmienił się z zasłużonego prawnika we wroga publicznego numer jeden.
– Więc wystosowano już wniosek o uchylenie immunitetu? – zapytała Joanna.
– Tak.
– Kiedy będzie rozstrzygany?
– Pojutrze.
– To dość szybko, nawet jak na TK.
Zdzisław Abramowski docenił ten komplement zdawkowym skinieniem. W kraju, gdzie przewlekłość postępowania była codziennością, nawet tak subtelna uwaga stanowiła najwyższą pochwałę dla jakiegokolwiek organu sądowego.
– Sprawa najwyraźniej jest nagląca – podjął członek Trybunału.
– W jakim sensie?
– Oskarżyciele twierdzą, że zachodzi obawa matactwa, więc wystosowano prośbę, by Zgromadzenie Ogólne zajęło się sprawą możliwie jak najprędzej.
– I jaki będzie werdykt?
– Nie mnie to oceniać.
– A gdyby miał pan spekulować? Uchylicie mu immunitet czy nie?
– Nie wiem.
Kordian uważnie przyglądał się sędziemu, korzystając z okazji, że ten niemal całą uwagę skupiał na Chyłce. Abramowski sprawiał wrażenie, jakby mówił prawdę. Nie miał pojęcia, jaki będzie rezultat głosowania.
– A pan za czym się opowie?
– Tego nie mogę pani ujawnić.
– No tak… – odparła pod nosem. – Za to może mi pan zdradzić, za co chcą go ścigać.
Zanim zdążył zająknąć się o tym, że nie zobaczył jeszcze żadnego dokumentu, który potwierdzałby, że Joanna ma umocowanie, prawniczka sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej pełnomocnictwo i podsunęła sędziemu.
Oryński spojrzał przelotnie na podpis. Trudno było powiedzieć, czy był prawdziwy, czy sfałszowany. Nie byłby to pierwszy ani ostatni raz, kiedy Joanna wywinęłaby taki numer.
Zdzisław pokiwał głową. Docenił to, że prawniczka zdawała się czytać w jego myślach i nie musiał nawet pytać o podstawę reprezentacji.
– Wiele nie mogę państwu powiedzieć, nie leży to bowiem w mojej gestii – zastrzegł. – Najlepiej będzie, jeśli skontaktują się państwo z Prokuraturą Okręgową w Krakowie, to oni prowadzą… cóż, może jeszcze nie śledztwo, ale czynności wyjaśniające.
Chyłka nachyliła się do niego.
– Wyjaśniające co konkretnie?
– Zabójstwo mężczyzny, którym zajmowała się pewna dość znana komórka w małopolskiej policji.
Dość znana komórka mogła znaczyć tylko jedno.
– Archiwum X? – zapytał Kordian.
Sędzia popatrzył na niego, jakby wyartykułowanie tej oczywistości w jakiś sposób go uraziło. Szybko przeniósł wzrok z powrotem na Chyłkę.
– Więc to niewyjaśniona sprawa sprzed lat? – zapytała prawniczka.
– Owszem.
– Sprzed ilu?
– Szczegółów dowiedzą się państwo w prokuraturze. Mogę powiedzieć jedynie tyle, iż odnaleziono materiał biologiczny, który w świetle nowych badań okazał się zbieżny z materiałem sędziego Sendala.
– Jaki materiał?
– Ponownie muszę…
– W porządku, w porządku – ucięła, a potem przez moment się zastanawiała.
W końcu musiała uznać, że niczego więcej od niego nie wyciągną, bo wstała i skinęła na Kordiana. On również się podniósł.
Opuszczali biuro Abramowskiego bogatsi jedynie o strzępek informacji, ale był to strzępek, który rzucał trochę światła na to, co się wydarzyło. Ledwo Oryński zamknął za nimi drzwi, Joanna sięgnęła po komórkę.
Kiedy wrócili do bmw, była już po krótkiej rozmowie z Sendalem. Usiadła na siedzeniu pasażera i trzasnęła drzwiami, co było do niej niepodobne. Zaklęła pod nosem, a Kordian zapuścił silnik.
Odezwał się dopiero, kiedy w tle rozbrzmiał głos Dickinsona.
– Co powiedział? – spytał cicho.
– Że był w Krakowie tylko raz, w kwietniu dwa tysiące szóstego roku.
– Po co?
– Pojechał na pogrzeb Stanisława Lema.
Oryński wbił kierunkowskaz i włączył się do ruchu.
– Pamiętam, że na studiach był zagorzałym fanem – dodała Joanna nieobecnym głosem, jakby była myślami już daleko. – Rzucał cytatami z książek, ciekawostkami z jego życia, zachłystywał się alegoriami w Dziennikach gwiazdowych i tak dalej. Powiedział mi nawet, że kiedyś Lem napisał powieść detektywistyczną. Katar.
– Od kraju?
– Nie. Od alergii gościa, który chciał zostać kosmonautą – odparła cicho. – Ale mniejsza z tym. Sendal twierdzi, że na pogrzebie było wielu czytelników. Znali się, więc potwierdzą, że tam był. Datę i czas łatwo sprawdzić, wszystko jest w elektronicznej bazie danych cmentarza, nie wspominając już o archiwach medialnych.
– Co potem robił?
– Wsiadł w samochód i wrócił do Warszawy.
– Nie został na dłużej?
– Nie. Twierdzi, że to był środek tygodnia. Wtorek.
– Ot tak sobie to przypomniał? Jest pewien, że nie środa czy…
– Nie ot tak – ucięła, wpatrując się w autobus wyjeżdżający z przystanku. Normalnie zaprotestowałaby, że Kordian zdecydował się ustąpić mu pierwszeństwa, ale tym razem zdawała się tego nie odnotować. – Po naszym spotkaniu Sendal sprawdził cały ten wątek krakowski. Wygląda na to, że ma porządne alibi.
– Porządne? Jeśli wracał samochodem, to raczej mało prawdopodobne. Po tylu latach nie sprawdzisz ani danych z bramek na autostradzie, ani monitoringu ze stacji benzynowych.
– Ano nie.
– Ale?
– Ale pamięta, że od razu po powrocie spotkał się ze znajomym w pałacu Staszica na Nowym Świecie. Rozmawiali o Lemie, a potem o sprawach naukowych. Jest tam taka siermiężna restauracja.
Kordian uniósł brwi.
– A więc ma alibi.
– Dość mocne – przyznała.
– Mimo to nie brzmisz, jakbyś była przekonana…
– Bo nie jestem.
– Dlaczego?
Nie