Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki. Józef HenЧитать онлайн книгу.
przepytywał mnie tak, jakby nic nie czytał, żeby dowiedzieli się o mnie ci widzowie, którzy naprawdę nic nie czytali. Najpierw o „debiucie”, kiedy miałem dziewięć lat, w „Małym Przeglądzie”, wizyta na wezwanie redaktora, więc Newerly, i czego się o sobie dowiedziałem, potem kino z Korczakiem. Oblężenie Warszawy, ja jako komendant domu. Opuszczenie okupowanej Warszawy i moje przygody na „ziemi niczyjej”. Ukraińska szkoła pedagogiczna w Dąbrowicy. Powołanie z kołchozu do Armii Czerwonej; kołchoźnice pośpiesznie szydełkują dla nas rękawice i nauszniki. Odesłanie z powrotem do kołchozu. Na stacji w Morozowskiej aresztuje nas patrol. Skierowanie do Armii Czerwonej, tym razem serio. Pięć dni marszu przez śnieżną zawieję. Gościnność w każdej chacie. Odkomenderowani na front do Donbasu. „Kiedyśmy tam byli, nikomu z nas nie przychodziło do głowy, że jesteśmy na jakiejś Ukrainie”. Miecugow nie wydawał się zaniepokojony. Spytał: „Czy boi się pan Rosji?”. „Nie, to są bardzo przytomni ludzie”. Dodałem: „Bałbym się, gdyby próbowali coś organizować przeciw krajom bałtyckim. One należą do NATO. Mogłaby być wojna… Ale tego nie zrobią”.
Ocena PRL-u? „Nie da się oceniać jednoznacznie. Do roku 1948 było dużo luzu. I była nadzieja, że będzie kraj lewicowy, ale socjaldemokratyczny”.
A obecna Polska? „To kraj trudny – odpowiedziałem. – Konstytucja jest w porządku, kodeks karny zapewne też. Ale w praktyce tego się nie egzekwuje. Zło jest bezkarne”. „Gdyby to porównać z II RP?”. „Wtedy szło już ku faszyzacji, ale bezkarności nie było”.
Mówiłem, że administracja była sprawniejsza niż dziś, szczególnie ta odziedziczona po Austrii i Prusach. Wygłosiłem z pamięci, bez zawahania się Lament pana radcy ze Słówek Boya. „Dziś – mówię – pan radca by nie lamentował, dałby komu trzeba łapówkę i sprawa załatwiona. W Słówkach nie ma ani słowa o łapówce”. Nagle słyszę: „Był z nami pan Józef Hen”. Przerwa? Nie, skończyliśmy! Czterdzieści minut minęło nie wiedzieć kiedy.
Panna Kułak, odprowadzając mnie do samochodu, wykrzyknęła: „Lecę kupić wszystkie pana książki!”.
WCZORAJ WIADOMOŚĆ, że zmarł Wojciech Jaruzelski. Nie udało się zaciekłym, mściwym prześladowcom osądzić starego, schorowanego generała. Dużo mógłbym o nim mówić. W poprzednich tomach są ślady naszych krótkich, przypadkowych zetknięć, kiedy wspominał czule Kwiecień (ostro atakowany w swoim czasie w dowodzonej przez niego prasie wojskowej), chwalił mojego Boya, a któregoś razu sugerował nawet jakąś wspólnotę naszych losów, której nie było. Miał bardzo paskudny, karierowiczowski okres od 1963 do końca lat siedemdziesiątych: współpraca z Moczarem, rasistowska czystka w wojsku (przeczytałem w jakimś wywiadzie, że powiedział: „tego najbardziej się wstydzę”) – i najgorsze: wkroczenie podlegającego mu wojska z „bratnią pomocą” do Czechosłowacji; „Żołnierz Wolności” jako najbardziej antysemickie pismo w Polsce. Nie znaczy to, że on sam był antysemitą – był po prostu posłuszny, wykonywał potulnie, co mu zalecano; kiedy po upadku Gierka na niego spadła cała odpowiedzialność, doradcą został Wiesław Górnicki, który antysemitów nie znosił. Spytałem Górnickiego, mojego zapalonego czytelnika, jak to teraz będzie z „Żołnierzem Wolności”. Odpowiedział krótko: „Tam są teraz inni ludzie”. Aha, ludzie; oni robili swoją politykę, podlegali innemu ośrodkowi, Jaruzelskiego to jednak obciążało, nie protestował.
Spodobało mi się, że nie dopuścił do tego, by go mianowano marszałkiem, poszedł tu może w ślady de Gaulle’a, któremu mądrość nakazała zostać do końca życia w randze generała. Pozwolił siebie mianować marszałkiem – bo taka zapewne była wola towarzysza Gomułki – porucznik. Marian Spychalski, z zawodu architekt. „Towarzyszu marszałku – zwrócił się na jakimś przyjęciu do Spychalskiego podpity Broniewski. – Kto będzie dowodził armią, jak będziemy mieli wojnę?”. Na to Spychalski, podobno spokojnie: „Miejmy nadzieję, że jej nie będzie”.
NIGDY NIE PRZYPUSZCZAŁEM, że będę kiedyś przejęty pogrzebem Wojciecha Jaruzelskiego. Nie przychodziło mi do głowy, że aż takie chamstwo, taka ohyda się ujawni wśród tych, którzy na cmentarzu wojskowym przeciw jego pochówkowi protestowali. Krzyczeli: „Hańba!”, nie czując, że hańbią siebie.
A należę do osób, które działalnością Jaruzelskiego w latach 1963-68 bezpośrednio były skrzywdzone Ale stanu wojennego akurat za „zbrodnię” nie uważam. Można na ten temat dyskutować – i wygląda na to, że rozstrzygnięcia, w tę czy w tamtą stronę, nigdy nie będzie.
Ci na cmentarzu wykrzykiwali, że w wyniku stanu wojennego w ciągu ośmiu lat 100 osób (stu Polaków, tak, stu!) straciło życie. Zamach Piłsudskiego w maju 1926 roku spowodował śmierć 400 żołnierzy w ciągu kilku dni. A potem terroryzowanie sejmu, uwięzienie posłów opozycyjnych, znęcanie się nad nimi. (Zaznaczam, że przypominam to, będąc wciąż nieuleczalnym piłsudczykiem). A cóż dopiero Pinochet! Tysiące zabitych!… I pielgrzymka do Londynu jego polskich świątobliwych wyznawców z hołdem dla przepędzonego zabójcy.
O tym i o innych sprawach gawędziliśmy sobie z panem Jerzym Nussbaumem, korczakowcem z Kanady, przez dwie godziny w pustej o tej porze kawiarni Bliklego. Czy Rosjanie weszliby do Polski w 1982 roku, gdyby „Solidarność” przejęła władzę? Tak, jestem przekonany. Wczoraj coś takiego powtórzył Adam Michnik: „Na sto procent by weszli!”. I że on z Bartoszewskim, dodał, jako internowani, gratulowali sobie, że siedzą aresztowani przez polskie władze, a nie przez Breżniewa.
Przemówienia pożegnalne, wygłoszone nad grobem generała armii, byłego prezydenta, więc z obowiązku – Komorowskiego, biskupa polowego Guzdka, Kwaśniewskiego. Pogrzeb postaci tragicznej.
DZWONIŁ POMIANOLO – przepraszam: profesor Jerzy Pomianowski (poznaliśmy się ponad sześćdziesiąt lat temu). Trafił, grzebiąc w papierach, na numer „Twórczości” sprzed dwóch lat z moim opowiadaniem Szóste, najmłodsze. Po komplementach uwaga, że powinienem wzmocnić zakończenie. „Czy dasz to «Nowej Polszy»?”. Dałby, ale z innym zakończeniem. W ogóle ma rację – opowiadanie jest dramatyczne, a kończy się tak, jakby świat był piękny – ale wciąż nie mam pomysłu. I nagle – jest wiadomość w gazecie: jakiś łobuz, który schronił się w Szwajcarii, domaga się honorariów za korzystanie z dzienników Goebbelsa – zdążył w swoim czasie nabyć do nich prawa. I sąd w Niemczech te prawa uznał. Mąż bohaterki mojego opowiadania, który nie wie, że żona jest córką Goebbelsa, będzie zazdrościł temu łobuzowi. „Popatrz, Ruth, taki szmal! I bez żadnego wysiłku!”. A ona musi zachować spokój. „Jimmy, słyszysz? Grzmi! Będzie ulewa. Zamknij okna!”
BYŁA EWA WONTOR – z Wrocławia do Warszawy w drodze do Izraela. Z nią i z Madzią na obiad do „Czytelnika”. Tłok jak nigdy. „Zbiegli się dla ciebie” – mówię. Dałem jej Nowolipie Street, może jej się przyda. Ona kupiła w Empiku polskie wydanie. Więc to nieprawda, że są zwroty. Wszystko można sprzedać, trzeba czasem pewnego wysiłku. Trzeba chcieć.
Wieczorem do „Szkła” dzwoni pani z Barcina. Chce powiedzieć panu Miecugowowi, że „w niedzielę była fantastyczna rozmowa z panem Henem”. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat – rzeczywiście prawie tego tyle jest – i jak mówi, co mówi. Tego się nie spodziewałem. (W czwartek dowiedziałem się, że te niedzielne rozmowy Miecugowa przed północą ogląda facet, który przynosi mi raz na tydzień wodę – „ale uczony ten pan Miecugow” – i jeszcze: „Dużo się o panu dowiedziałem, no, miał pan ciężkie przejścia…”. Przekazałem mu mój kod, żeby łatwiej mógł się do nas dostać, coś mu się za to północne czuwanie należy). B a r c i n – przecież to jest ta miejscowość, w której mieszkał i pracował Jakub Wojciechowski, robotnik, którego narracja zachwyciła