Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki. Józef HenЧитать онлайн книгу.
w Babilonie była czterysta lat później. Redakcja Psałterza Dawidowego trwała zapewne przez kilka wieków.
„Halleluja!”. Chwalcie Boga! – tłumaczył rabin Sas. Pan Rydzyk, wykrzykując „Alleluja i do przodu!”, odwołuje się do hebrajszczyzny, nie wiem, czy z pełną świadomością. Szczery antysemita powinien zrezygnować z zakończenia „Amen”, z okrzyku „Hosanna!” (radujcie się!). Wszędzie mącą coś ci Żydzi…
Po oracji pana Białka, potem księdza prawosławnego (księdza – nie popa), po błyskotliwym wystąpieniu księdza ewangelickiego („księdza” – tak o sobie mówił – nie pastora) i po przepięknym występie znakomitego chóru prawosławnego z Kielc miałem, jako ostatni, przy wymęczonej już publiczności, czytać ja. Po naradzie z panem Białkiem zrezygnowałem z Długiej, chyżej łodzi, opowiadania z elementami zabobonności pogańskiej, i zdecydowałem się na Nieznanego. To był, jak się okazało, trafny wybór – jakby odniesienie do tego, o czym tu się mówiło, spór z Bogiem o los ludzki, przewrotne błaganie, by, jeśli już muszą ginąć, ginęli nieznani, których śmierć dla nikogo nie będzie tragedią. Głos mi się łamał w tym samym miejscu, co zawsze. Panowie działacze i duchowni wydawali się przejęci. Powiedzieli mi to zresztą.
Potem luz, wino, można też coś przegryźć. Szczupła, wysoka pani w okularach, w popielatej wełnianej sukni: „Spędziłam z panem sylwestra. Czytałam Nie boję się bezsennych nocy. Kiedy mnie pytano: jak spędzasz sylwestra?, odpowiadałam: z Henem”.
I jeszcze ów wysoki, bardzo młodzieńczy ksiądz ewangelicko-augsburski (jeśli to był on): „Mam z panem kłopot. Kiedy zaczynam czytać jakąś pana książkę, muszę ją od razu przeczytać do końca”. Polecam mu Bruliony profesora T. „Czytałem! – wykrzykuje. – Ale wie pan, które pańskie książki najbardziej lubię? – Zniża głos, jakby to miało być poufne. – Te miłosne: Milczące między nami i ta druga, grubsza: Odejście Afrodyty”.
Pan Pyz, w towarzystwie żony, odwozi mnie do domu.
„SOBIESKI”, POCIĄG DO KATOWIC, jedzie dalej do Wiednia. Przyszło mi na myśl, że mógłbym pojechać dalej, do samego „Widnia”, wypiję kawę u Sachera, który wciąż jeszcze funkcjonuje – paszportu ani wiz nie trzeba, wystarczy kupić bilet. I skoro tak można, to świat jest lepszy (mimo wszystkich paskudztw), lepszy, ale już nie kusi, podróż jest mniej atrakcyjna, zbyt łatwa.
Jesteśmy w przedziale we dwóch z pięćdziesięcioczteroletnim Japończykiem (zdradził mi, ile ma dokładnie lat, kiedy wyraziłem przypuszczenie, że jestem chyba dwa razy starszy od niego; przesadziłem, aż tyle to nie), w Katowicach będzie się przesiadał, pracuje w Gliwicach, „in a factory”. Dostaję wizytówkę, on jest Supporting Group Manager w polskiej fabryce ceramiki.
Polskiego wciąż jeszcze nie zna. Dowiaduje się ode mnie, co różni Sosnowiec od Katowic, o granicy imperiów, jaka przebiegała między nimi. Zamówiłem do przedziału pierogi ruskie. Japończyk polskiego nie zna, ale pierogi „oh, yes!”.
Rozmowa schodzi na Lwów. Japończyk dowiaduje się ode mnie, kto to miasto dawniej zamieszkiwał. Pyta o Litwę – wie, że było to państwo zjednoczone z Polską. Jakie teraz są stosunki? Po co jadę do Katowic? Ma tam być pewna uroczystość, I am participating in. Aha, dlaczego? Wychodzi na to, że muszę coś odsłonić: jestem „writerem”. Co pan pisze? („Writer” niekoniecznie kojarzy mu się z literaturą). Mógłby, mówię, znaleźć coś mojego i po japońsku, a na Amazonie po angielsku. Przedstawia się: na imię ma Akira – „jak Kurosawa”, wtrącam – o tak, Kurosawa, wie. Muzyką specjalnie się nie interesuje, ale kiedy wymieniam nazwisko Matsushita, japońskiej pianistki, którą czasem pokazują na kanale Mezzo, twarz mu się rozjaśnia – o tak, słynna.
Ta Matsushita jest na pewno świetna, ale nadmiernie, moim zdaniem, eksponuje muzykę mimiką – ach, jak ona ją przeżywa – no i koncertuje ta pani w sukni odsłaniającej nagie plecy i ramiona – to pytam was, panie feministki, dlaczego pianistki i skrzypaczki tak eksponują ciało, dlaczego nigdy nie pokazywali swoich nagich pleców Menuhin czy Artur Rubinstein, ani teraz dyrygenci Barenboim, Castle czy niedawno zmarły Abbadio? Coś nas jednak od pań różni (na szczęście).
Mój Japończyk pomaga mi wysiąść. Od razu pokazuje się Jurek Woźniak. Dorota czeka w samochodzie, jest w pantoflach na wysokich szpilkach, trudno w nich się poruszać na peronie. Zawożą mnie do hotelu „Diament”. Zakładam białą koszulę (której nie nosiłem chyba z pięć lat), wiążę krawat – trudno, taka uroczystość – i jedziemy do Zabrza. W holu Domu Muzyki i Tańca dudni orkiestra dęta – tym razem nie górnicza, jak kilka tygodni temu w Katowicach – policyjna.
Dostaję miejsce między Jerzym Buzkiem a Januszem Steinhoffem, po chwili pojawiają się oboje Pendereccy. Najpierw przemówienie pana Donocika, który RIG-owi śląskiemu prezesuje, potem rozdawnictwo laurów: kolejno złote, platynowe, specjalne i cztery „orły śląskie”. Ja mam dostać „laur z diamentem”, a Krzysztof Penderecki jeszcze wyższy: diamentowy. Niektórzy laureaci – prezydenci miast, ordynatorzy, dyrektorzy – dziękując, mówią, że nagroda jest właściwie zbiorowa, zawdzięczają ją ekipie, która z nimi współpracowała.
Dorota zapowiada mnie. Robi to krótko, serdecznie, na koniec mówi, że „Józef Hen to znawca kobiet”. Z ekranu leci piękny pochwalny tekst profesora Mariana Kisiela. Jakaś dziewczyna prowadzi mnie na scenę. Panowie Buzek i Steinhoff wręczają mi mój „laur” i dyplom w ciężkiej ramie. Publiczność oklaskuje, stojąc. Zupełnie jakbym był Ślązakiem. Podszedłem do mikrofonu. Miałem powiedzieć coś o tym, że w takich chwilach myślę o mojej mamie, coś o moich niezwykłych kontaktach śląskich, a także o tym, że chciałbym ich przekonać, że kultura ma dobry wpływ także na gospodarkę. Sprowokowany przez Dorotę i przedmówców, powiedziałem coś całkiem innego. Zaimprowizowałem trzy krótkie zdania.
1) „Muszę zacząć od protestu: nie jestem znawcą kobiet! Ktoś taki nie istnieje. Kobieta jest zawsze zagadką”.
2) „Muszę powiedzieć, że nie uważam swojej nagrody za zbiorową. (Wybuch śmiechu). Już Montaigne zauważył w swojej wieży, że pisarstwo jest to «sprawa samotnicza», opuszcza się dom, rodzinę, szuka się odosobnienia, żeby móc skupić się na zamyśle twórczym. Obecny tu mistrz Penderecki mógłby nam coś o tym powiedzieć”.
3) „Mam taką nadzieję, że dostałem tę nagrodę nie dlatego, że się zestarzałem, ale za dokonania. (Oklaski). Dziękuję”.
Przy stoliku podpisuję książki. Musimy przerwać, zaczął się koncert. Dyskretnie ktoś mnie prowadzi do pierwszego rzędu i usadawia koło pana Jerzego Buzka. Poinformował mnie szeptem, że jazzowy zespół, śląski przecież, specjalizuje się w muzyce afroamerykańskiej. (Ja, słuchając: „Chyba to południe”; kiwnął głową i szepnął: „Luizjana”). Śpiewali Old man river, Missisipi, ale przechodząc od tęsknych, niewolniczych tonów do energicznego, zdobywczego jazzu. Przy Georgii wspominałem z sentymentem chrapliwy głos Armstronga. A także powitaną oklaskami zapowiedź kompozycji „afroamerykańskiej” George’a Gershwina, rodem raczej z Mazowsza: Summertime i w ogóle Porgy and Bess. Szepnąłem premierowi Buzkowi, że oglądałem w roku 1954 w Teatrze Polskim w Warszawie czarnoskóry zespół, który przywiózł do nas Porgy and Bess. Ta data, 1954, zrobiła na byłym premierze wrażenie: jeszcze trwał stalinizm, ale zaczęły się lekkie podmuchy aury odwilżowej.
Koncert w Zabrzu znakomity. I niewątpliwie to zasługa kierowniczki zespołu, niezmordowanej i zarazem oryginalnej dyrygentki – Anny Szostak.
Po koncercie z Woźniakami do restauracji „Gościniec”. Tu coś w rodzaju bankietu dla laureatów, przy okrągłych stoliczkach na stojąco. Dorota zmusza mnie do obejścia wszystkich stolików,