Эротические рассказы

Noce i dnie Tom 1-4. Maria DąbrowskaЧитать онлайн книгу.

Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska


Скачать книгу
Przed pół godziną. Jak się zbudzi, dam znowu. Idź, kochanie. Zdaje mi się, że najgorsze minęło.

      Pani Barbara odeszła bez radości, z mdłym poczuciem, że najgorsze bynajmniej nie minęło i że jeżeli to ma być wyzdrowienie, oznacza ono tylko powrót do niedoli bez wyjścia.

      Ale zrobiło jej się wszystko jedno. W ostatnich czasach tak bardzo się wymęczyła, że ogarnęło ją tępe i błogie przy tym zobojętnienie. Po tylu zgryzotach, szarpaninach i niepewnościach przestała raptem cierpieć. Nie chciała o niczym wiedzieć, rozebrała się, położyła w chłodnej zbawczej pościeli – było to prawie szczęście.

      Bogumił siedział tymczasem w czerwonym aksamitnym fotelu babci. Coś mu się zaczynało śnić, był również na pół przytomny. Nagle otworzył szeroko oczy – babcia się poruszyła. Zobaczył, że trzymała teraz ręce na kołdrze. Przebierała palcami, jakby coś chciała zagarnąć czy ująć żałosnym gestem niemowlęcia i umierającego, pierwszym i ostatnim gestem człowieka na ziemi. Wstał i podszedł do łóżka, potrącił stolik, łyżeczka oparta o szklankę zabrzękła; chciał dać lekarstwo, ale ujrzał, że babcia drży.

      – Czy zimno? – spytał troskliwie.

      – Nie, zimno mi nie jest – odparła przytomnie i ze zdziwieniem, lecz dygotała coraz mocniej, tak że Bogumił objął ją ramionami i mówił:

      – Nie bój się – nie bój… nie bój…

      Nad ranem pani Barbara zerwała się z ciężkiego snu, poczuwszy na czole rękę Bogumiła.

      – Chodź, kochanie – powiedział – mama zamknęła oczy.

      Pani Barbara zaczęła się w milczeniu ubierać. Agnisia zbudziła się i pytała:

      – Mamusiu, co się stało? Co tatuś powiedział?

      – Nic, śpij dziecko. Idziemy do babci.

      Pani Adamowa Ostrzeńska leżała przykryta już nie kołdrą, lecz prześcieradłem po szyję. W głowach łóżka na słupku od kwiatów paliła się zdjęta ze ściany gromnica. Okno było otwarte, ogród szarzał pod niebem bez barwy. Od czasu do czasu słychać było głosy pierwszych ptaków, brzmiące świeżo i przenikliwie.

      – Pomóż mi zestawić kaktusy – szepnęła pani Barbara, krzątając się i płacząc. – I daj krzesło. Niech tu stoją przy mamie. Tak je zawsze lubiła.

      Gdy wstał dzień, Bogumił wysłał Katelbę do Nieznanowa po trumnę i do Małocina, żeby zawiadomić parafię. Listy do Kalińca wysłał był już o świcie przez mleczarza. Chciał jeszcze, żeby Katelba nadał w Nieznanowie depeszę do Juliana Ostrzeńskiego i do Lucjana Kociełła, ale nie znał dokładnie ich adresów i poszedł zapytać o to panią Barbarę. Po niezdolnym do rozpaczy oszołomieniu pierwszej chwili zamknęła się teraz w salonie i płakała. Nie chciała z nim wcale mówić, zdawała się być oburzona, że z taką zimną krwią zajmuje się drobiazgami. Poszedł tedy i szukał długo w komodzie babci, nim wreszcie poznajdował te adresy w starych listach. Dziewczynki błąkały się po domu milczące i zestrachane, wziął je ze sobą, zawołał służbę i zabrano się do przyodziania zmarłej.

      Pani Barbara siedziała ciągle w salonie, pogrążona w zupełnym upadku ducha.

      Skowyt żałości, która wylewa się we łzach, kiedy ktoś bliski umrze, minął, ale targała nią teraz bezsilna, jałowa i przesadna rozpacz sumienia. Czemuż odeszła spać i nie była przy śmierci matki? Czemuż buntowała się przeciwko życiu związanemu z nieszczęsnym losem obłąkanej? Na tak krótko potrzeba było mieć w sobie wielkoduszną ofiarną miłość, na niecałe trzy lata, a ona i na to nie potrafiła się zdobyć!

      Bogumił nadszedł znowu. We drzwiach zatrzymał się nieśmiało, zapytał: – Można? – a zbliżywszy się, usiadł i wziął żonę ostrożnie za rękę.

      – Może chcesz się czym zająć, Basiuchno? – zapytał. – To ci się zrobi lżej. Trzeba w Kalińcu kupić sukna do karawanu, no i dla ciebie chyba, i dla dzieci na jakie czarne sukienki. Kazałem zaprzęgnąć do karety… Może byś pojechała? Wiem, że ci smutno, ale przecież rozpaczać nie ma powodu. Jest moc roboty i ja sam nie mogę sobie dać rady. Przed eksportacją na pewno przyjedzie ktoś z rodziny, a i po pogrzebie wypadnie przyjąć gości obiadem. Trzeba wydać jakieś rozporządzenia w kuchni.

      Pani Barbara rozgniewała się – i gniew jej rósł za każdym słowem Bogumiła. Ona sama wie dobrze, czy ma powód rozpaczać, czy nie. Nikt nie może wiedzieć ani rozumieć, co się w niej dzieje.

      – Jeżeli ty jesteś na tyle obcy i zobojętniały, że możesz teraz myśleć o gościach, o przyjęciach, to sobie się tym zajmuj. Dla mnie śmierć jest zbyt straszną rzeczą, żebym mogła się z tymi głupstwami pogodzić. Nie znoszę tych wszystkich obrządków, przy których głównie idzie o to, żeby się najeść i napić. I żeby klechy miały okazję do pokazywania swoich magicznych sztuk. – Czekaj – nie odchodź jeszcze. – Gdzie są dzieci?

      Bogumił zatrzymał się posłusznie przy progu.

      – Tomaszek bawi się w pokoju służby pod okiem Józi, a dziewczynki są u nieboszczki. Wziąłem je ze sobą, żeby się przypatrzyły, jak babcię ubierają. Kazałem im narwać i przenieść kwiatów. Niech się nauczą, żeby nas umiały przystroić do trumny, jak pomrzemy.

      Zdenerwowanie pani Barbary doszło do szczytu. Czuła, że nie wytrzyma, by nie powiedzieć czegoś obelżywego. I powiedziała:

      – Jaki ty jesteś gruboskórny. Dzieci w to wciągać! I jeszcze w taki sposób.

      Ale czuła, że to nie dosyć, że musi się do reszty zapomnieć.

      – Wyście wszyscy sprościeli, schłopieli – mówiła drżąc. – Wszyscy jesteście bez nerwów, bez uczuć. Cały wasz ród. Czy to ja nie pamiętam twojej matki? Była przy zdrowych zmysłach, ale mówić z nią było jeszcze mniej o czym niż z mamą! A ja moją matkę pamiętam, kiedy była pełną inteligencji kobietą i stanowiła dla nas, dzieci, niezastąpione towarzystwo. I zdycham z żalu, że już reszta tego życia przepadła raz na zawsze, a ty mi zawracasz głowę obiadami dla gości!

      Umilkła, zatchnąwszy się prawie ze wzburzenia, ale słowa, które wyrzekła, zdawały się brzmieć dalej, jakby krzyczane przez wszystkie sprzęty dokoła.

      Bogumił patrzył na nią okrągłymi oczyma i mienił się na twarzy. I nic nie rzekłszy, wyszedł.

      Pani Barbara ochłonęła raptownie. – Czemu to – myślała z przerażeniem – trzeba aż coś tak strasznego powiedzieć, żeby się uspokoić? – Bogumił nie wydawał jej się już nieczułym ani prostakiem. Właściwie już wtedy, kiedy był przyszedł, miała zamiar zająć się przygotowaniami do pogrzebu, pomóc mu. Ale obraziła się, że on ją do tego namawiał. Śmiał uważać jej żałość za przesadną! A teraz stało się, sama wymierzyła sobie zadośćuczynienie i oto razem z wybuchem irytacji przemijała rozpacz, znikała męka wyrzutów sumienia, ustępując miejsca pogodnej melancholii. Bądź co bądź, matka umarła w postaci, w jakiej nie mogła być już dla niej niczym prócz utrapienia, i pani Barbara odzyskiwała ją nagle we wspomnieniu taką, jaką wspominać było czymś miłym i potrzebnym dla życia, odnajdywała ją przytomną, młodą, nie zamazaną przez okrutną rzeczywistość ostatnich lat.

      I radując się prawie, ubrała się co żywo do drogi, a potem pobiegła odszukać Bogumiła. Miotał nią strach, że mogło z nim się coś stać po jej słowach.

      – Pan poszedł z pisarzem do kancelarii – objaśniła ją Józia i pani Barbara poczuła się dotknięta: – A więc do tego stopnia nic go to nie obeszło, że poszedł sobie z pisarzem do kancelarii?

      Nie był jednakże w kancelarii. Siedział na ganku przed domem


Скачать книгу
Яндекс.Метрика