Noce i dnie Tom 1-4. Maria DąbrowskaЧитать онлайн книгу.
pięknych ścieżek w ogrodzie?
Jeszcze więcej niż cechami usposobienia martwiła się pani Barbara przeróżnego rodzaju chorobami i przypadłościami, do których dzieci były nadmiernie skłonne.
Jednej wiosny wszystkie miały koklusz, drugiej – odrę. W ciągu jesieni i zimy wiecznie któreś leżało na grypę lub zapalenie gardła. Prócz tego kaszlały ciągle wszystkie jak owce. Emilka była wciąż zachrypnięta, a raz po raz dostawała jakiejś nerwowej wysypki; Tomaszka trapiły robaki i krwotoki z nosa tak silne, że odchodził prawie od przytomności; Agnisia cierpiała na zawroty i bóle głowy. Doktór bywał częstym gościem w Serbinowie, chociaż Bogumił zżymał się na to, mówiąc, że tu nie doktora potrzeba, lecz innego sposobu chowania.
– Dzieci są – mówił – za ciepło trzymane, za mało hartowane. Ja bym dał im się kąpać od wiosny w zimnej wodzie, dałbym im biegać lekko, z chłopskimi dzieciakami po śniegu, po mrozie. Co to jest, żeby dzieci na wsi nie były nawet i zimą cały dzień na powietrzu!
Lecz pani Barbara zamykała mu usta, mówiąc srogo:
– Daliśmy już tak jednemu biegać po śniegu i po mrozie!
A potem trwożyła się:
– Czy one aby kiedy z tego wszystkiego powyrastają? To widać wszystko pochodzi z jakichś chorób, z jakiejś złej krwi, którą musiały odziedziczyć. Ja przecież widzę, że one są nienormalne.
– Nie, naprawdę, jaka ty jesteś – gorszył się Bogumił. – Przecież to czyste urojenie. Co miały odziedziczyć?
– Kto was tam wie wszystkich – mówiła, patrząc ponuro przed siebie. – A czyż to moi przodkowie chociażby nie żyli rozpustnie, nie pili, nie hulali? Przecież słyszałam nieraz, co mówiono o naszym ojcu. A dziadek Laurenty był tyle czasu we Francji, w Hiszpanii z tym Napoleonem[201]. Kto wie, co stamtąd przywiózł.
– Zostawże w spokoju pamięć tych biednych starców. O ile mi wiadomo, twój dziadek był we Francji już potem, kiedy miał dzieci.
– Nic podobnego. Skąd ci to przyszło do głowy? To ileż ja bym w takim razie musiała mieć lat? Był wtedy młodym chłopakiem.
– No, może się jednak ustrzegł.
– Może się ustrzegł. Ja też na pewno nie twierdzę. Ale temu nie zaprzeczysz, że wuj Klemens zwariował. Skłonność do obłędu jest też znakiem pewnego zwyrodnienia. A znowuż w mojej rodzinie ta skleroza mózgu u mamy! I o babce słyszałam, że miała napady melancholii. Raz nawet chciała sobie podobno życie odebrać i skakała do studni. Albo Jacuś! Prawda, jeszcze i w dalszej rodzinie mieliśmy owego Jacusia, co siedział w Piekarach u radcy Joachima i zawsze bał się, że go legumina nie dojdzie. Nie, mój drogi, po co myśmy mieli dzieci! Myśmy powinni byli wymrzeć.
– Ja nie mogę tego po prostu słuchać – gniewał się Bogumił. – Obrażasz Boga. Idę sobie.
I odchodził, a pani Barbara zostawała przestraszona, że może naprawdę obraziła Boga czy jakąś mściwość kosmiczną, która czyha na każde jej słowo.
– Ja wcale tego nie powiedziałam… nie myślałam… – tłumaczyła samej sobie czy owej mocy nieznanej. – Idzie mi tylko o to, że musimy na dzieci zwrócić baczniejszą uwagę.
Dzieci tymczasem bawiły się i żyły sobie, jak mogły. Niańka Józia była jeszcze wciąż z nimi, choć właściwie raczej dla zabawy niż dla dozorowania; na to już były za duże. Ale ona jedna potrafiła jeszcze czasem Tomaszka przy domu zatrzymać i to pani Barbarze dogadzało.
– Chodźcie, dzieci, chodźcie – mówiła Józia – będziemy się bawić, że wialnia stoi w salonie.
I dzieci udawały chłopów, którzy młynkują zboże w salonie, albo się bawiły w wuja Klemensa uciekającego do lasu i w rozmaite inne rzeczy z dawnego życia, o którym ojciec lub matka opowiadali im czasem.
Agnisia nie przepadała za tymi zabawami. Lubiła się ona zabawiać lub zajmować czymkolwiek, ale zawsze czymś na własną rękę i co jej samej przyszło do głowy. Ale wołana do zabawy rodzeństwa przychodziła i brała w niej udział. Gdyż bała się, że o ile nie pójdzie, to nikt nie będzie chciał z nią przestawać, nikt nie będzie jej lubił. A wtedy wszystko, cały Serbinów, całe życie tak pełne uciech, tak pełne rzeczy godnych miłości na każdym kroku, odwróci się od niej, zniknie, a ona zostanie na zawsze sama i nieszczęśliwa. I nieraz patrzyła ze strachem, jak Emilka dąsa się, kaprysi, tupie i woła: – Ja nie chcę! Ja nie będę się bawić! – Ona by się na to nie zdobyła. Stosowała się w zabawie do wszystkiego, co chcieli drudzy, i nawet gdy miała ochotę, by coś wypadło inaczej, nie sprzeciwiała się, tylko mówiła: – No, dobrze!
Chwalono ją też za równe, zgodne usposobienie, ale i ona wpadała czasem w awanturniczy nastrój. A wtedy nie tylko sprzeciwiała się wszystkiemu, co drudzy robili, ale zdawało się, że nie cierpi rodziców i rodzeństwa za to tylko, że byli, jakimi byli. Tak jakby brała w niej nagle górę inna, druga natura i jakby wszystko, w czym znajdowała zazwyczaj tyle upodobania, zaczynało ją nagle męczyć i razić. Przywodziła wszystkich do rozpaczy, zwłaszcza że trudno było zrozumieć, o co właściwie jej idzie, a na koniec oświadczała, że się utopi. Na szczęście te burze zdarzały się nieczęsto, a po każdej z nich Agnisia sama czyniła, co mogła, by o nich zapomniano. Wtedy też najbardziej bywała ochocza do zabawy z młodszym rodzeństwem.
Józia miała do tej zabawy mnóstwo pomysłów; jak się nabawili w jedno, przypominała drugie, a na koniec, gdy się wszystko sprzykrzyło, śpiewała z nimi: – „Uciekajcie, Rusy, Prusy, bo jadą Krakusy…”[202]. Agnisia wiedziała już, co znaczy ta piosenka, młodsze dzieci śpiewały ją na wiarę, w końcu jednak i one zapytały: – Co to jest Rusy, Prusy?
– To takie nieprzyjaciele Polski – objaśniła im Józia – Rosyjanin, Prusak i ten trzeci, Austryjak. Wstydźcie się, nie pamiętacie, co wam mówiłam? Że Polska w niewoli? Nie bójcie się, Polska nie wasza!
– Nie nasza? – pytały dzieci w zadumie, oczekując dalszego ciągu.
– No tak – tłumaczyła – nie wiecie? Tak samo jak i z tym Serbinowem. Bawicie się tu, mieszkacie, ale on nie wasz, tylko pana Dalenieckiego i pani dziedziczki, chociaż oni sobie siedzą w Paryżu. Tak i Polska Rosyjanów, Niemców i Austryjaków, co siedzą za górami, a w Kalińcu trzymają swoich sołdatów. Oni z nas korzystają, a my tylko dali, dali, musim robić i płakać, i narzekać.
Pewnego dnia pani Barbara zdziwiona, że dzieci nie słyszały dzwonka na obiad, wyszła je wołać i zobaczyła, że prócz Józi jest z nimi w ogrodzie jakiś parobek, który jednakże na jej widok skoczył do płotu i zniknął. Dowiedziała się potem z opowiadań dzieci, że to był fornal Wawrzon, który stał za ogrodem i Józia go ku nim zawołała, żeby z nimi posiedział, gdyż się bali.
– Baliście się? W biały dzień? Czego? – pytała pani Barbara, jakby nic dla niej nie było bardziej zadziwiającym niż strach. – Odkąd zrobiliście się tacy bojący?
– Bo siedzieliśmy koło inspektów i Józia mówiła, że tam w południe straszy. I mówiła, że coś tak drzewem zatrzęsło i że zawoła Wawrzona – objaśniła Emilka.
Gdy nadeszły jesienne i zimowe chłody, Józia przebywała z dziećmi najczęściej w kuchni, a jak tylko roboty się na folwarku skończyły, Wawrzon obowiązkowo przychodził, siadali z Józią na skrzyni i rozmawiali sobie o swoim, a dzieci na to patrzyły. Pani Barbara wezwała wreszcie Józię do siebie i rzekła:
– Moje dziecko, czego wołasz tego chłopaka za sobą? Boję się, żebyś mi się nie zmarnowała.
– Ja go nie wołam – odparła, lecz po chwili dodała: – Bo mnie taki strach bierze, proszę pani, jak go nie widzę. A jak go zobaczę,