Noce i dnie Tom 1-4. Maria DąbrowskaЧитать онлайн книгу.
byłeś tam?
– Byłem – odparł, nieco się opamiętawszy. – Ale nie widzę powodu, żeby tam ciągle siedzieć. Robicie tylko zamieszanie koło tej biednej Tereni. To jest wariactwo. Od tego są fachowcy, doktorzy, pielęgniarki. Jej może w końcu nic nie być, a wy powymieracie.
Pani Barbara spojrzała na brata z litością i zdziwieniem. Wzruszyła ramionami.
– Nie bądź dziwakiem – rzekła.
– Ja tam już chodziłem! – wołał Daniel, idąc za nią do bramy. – Ale, uważasz, to nie ma żadnego celu. I słuchaj – prosił żałośnie – moja złota, moja jedyna, przyślij mi tu Michasię.
W mieszkaniu pani Barbara zastała matkę, Danielową i doktorów, którzy przybyli na konsylium.
– Tyfus lub zapalenie mózgu – szepnęła pani Michalina, ucieszywszy się na widok siostry męża.
Pani Barbara czuwała wespół z matką i bratową przy Teresie całą noc i nazajutrz nie wróciła do Serbinowa. Dała tylko kartkę do domu, że zostaje, a potem co dzień wysyłała i odbierała wiadomości przez mleczarza.
Po kilku ciężkich dniach gorączka cokolwiek się zmniejszyła i Teresa zaczęła odzyskiwać przytomność. Lucjan wypytywał doktorów, czy nastąpiło przesilenie, ale doktorzy zdawali się sami nic pewnego nie wiedzieć. Ociągali się z odpowiedzią, wciąż uparcie wracali do ręki chorej, badali tętno, zdwoili dawkę kamfory. Ostatecznie jednak orzekli bez zapału, że pewnego rodzaju przesilenie mogło w istocie mieć miejsce. Zastanawiali się nad tym, jak Teresę wobec tego odżywiać. Zalecili na razie dawać odrobinę śmietanki i może troszeczkę dobrej, świeżej maślanki. Pani Barbara strasznie się ucieszyła. Skoro mowa o takich rzeczach, znaczy wszystko jest dobrze. W dniach troski najmniejsza iskra nadziei zdaje się szczęściem bez granic, ale doznawszy tego szczęścia, pani Barbara już o nie drżała, gdyż zdawało jej się równie potężne, jak kruche. Zapragnęła z nim uciec, jakby w mniemaniu, że je w ten sposób utrwali. Zapytała, czy może spokojnie odjechać na kilka godzin na wieś. W takim razie przywiozłaby i śmietanki, i maślanki, i to takiej, jakiej w mieście się nie dostanie. Doktorzy odpowiedzieli, że naturalnie można jechać, w danej chwili nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zaczęła się więc gorączkowo zbierać do drogi, mówiąc sobie, że jeśli chce dalej pielęgnować Teresę, to musi wpaść do domu, sprawdzić, jak wszystko tam idzie, wydać zarządzenia i zabrać ze sobą różne rzeczy, gdyż wyjechała była jak stała, a nie wszystko umieli jej według żądania dosłać. W miarę jak chwila odjazdu się zbliżała, lęk o to, co w domu zastanie, przesłaniał w sercu pani Barbary wszystkie inne uczucia. Wprawdzie miała stamtąd codziennie wiadomości, ale co znaczą wiadomości sprzed kilku godzin. Agnisia mogła rano być zdrowa, a teraz, kto wie, czy się nie wije w gorączce.
– Stróż przyprowadził dorożkę – oznajmiła na koniec posługaczka Kociełłów.
Pani Barbara schyliła się nad Teresą.
– No, Tereńko – zawołała ochoczo – przywiozę ci śmietanki i maślanki. A co mam powiedzieć dziewczynkom? Chcesz może, by przyjechały? To je także przywiozę.
Teresa odzyskała przytomność, ale była odurzona i z trudem tylko mogła zebrać i wyrazić swe myśli.
– Dziewczyn-ki – powiedziała słabo i dosyć obojętnie.
I nie ujawniła chęci zobaczenia dziewczynek. Zaczęła natychmiast szeptać:
– Gdybym umarła… gdybym umarła, to w komodzie… Nie-nie-nie, nie w komodzie… nie w komodzie – powtórzyła prędziutko. I marszcząc brwi, spojrzała miłosiernie, jakby prosząc o pomoc.
– Zapom-niałam – poskarżyła się i zaczęła od nowa: – Jakbym umarła…
– O czym ty mówisz? – zaśmiała się z przymusem pani Barbara. – Jest ci lepiej. Doktór pozwolił ci pić maślankę. Ja właśnie po nią jadę. Ja ci na wieczór przywiozę maślanki.
Teresa pokręciła przecząco głową i zaczęła raz po raz otwierać dłonie rąk, spoczywających na kołdrze, odwracając je ku górze gestem zdumionej bezradności. Pani Barbara nie mogła na to patrzeć. Wzięła ją za obie te ręce i ściskając je, rzekła:
– Przywiozę ci pysznej maślanki, siostrunieczko.
– Pysznej maślanki, pysznej maślanki – powtórzyła, jakby to było zaklęcie mogące odwrócić złe przygody.
Wychodząc już, spotkała w drugim pokoju jednego z leczących Teresę doktorów, który był wielbicielem chorej. Chodził w tę i w tę stronę, gryząc jedną po drugiej kostki zaciśniętych w pięść palców.
– Nie chce widzieć córek? – spytał, zatrzymawszy panią Barbarę.
– W ogóle – dodał sam do siebie – nie znać, żeby kogo z rodziny chciała widzieć i mieć przy sobie. Nie pyta o matkę… To mi się nie podoba. Taka obojętność na doczesne stosunki…
– Co też pan doktor mówi – przerwała pani Barbara oburzona. – Żeby miało być źle, toby właśnie chyba kazała przywieźć córki. Ale jest przecież dobrze.
– Jest dobrze, naturalnie – powtórzył zdawkowo doktór.
W drodze pani Barbara odzyskała zachwianą w ostatniej chwili otuchę. – Nie może przecie umrzeć ktoś, dla kogo się jedzie szosą ładnie do domu po maślankę. – I myślami opowiadała już Bogumiłowi oraz dziewczynkom dzieje ostatnich dni, a tak opowiadana choroba Teresy stawała się czymś przebrzmiałym, zażegnanym, nierzeczywistym.
Przyjechawszy jednak na miejsce, pani Barbara nie była już tak dobrej myśli i nie potrafiła wlać ducha w żądnych wiadomości domowników.
Gdy po ciemku już wyruszyła z powrotem, czuła w całej sobie febryczne gorąco.
– Nie denerwuj się – prosił Bogumił. – Ja jutro rano wezmę dziewczynki i przyjadę. Wszystko będzie dobrze.
– Ja się nie denerwuję – odparła – tylko nie wiem, czy te butelki ze śmietanką i maślanką dobrze zakorkowane. Czy mi się nie wyleją.
Butelki były dobrze zakorkowane, ale pani Barbara nie zastała już siostry przy życiu. Teresa umarła w godzinę po jej odjeździe.
– Pewno – szeptała, zanosząc się od płaczu pani Barbara – nie zastrzyknęliście kamfory, pewno nie było doktora.
Zapewniano ją, że, owszem, doktór był, kamfora była zastrzyknięta. Był też i ksiądz – matka i posługaczka zakrzątnęły się, by go sprowadzić – ale dokonał tylko ostatniego namaszczenia, gdyż Teresa konała nieprzytomna. Lucjan z płaczem pokazywał pani Barbarze stłuczoną ampułkę od kamfory.
Nazajutrz od rana mieszkanie napełniło się ostrożną, milczącą krzątaniną. Niekiedy tylko czyjś zbrzęknięty od płaczu głos wyrywał się spomiędzy szeptów nieco bardziej donośnie.
– Gdzie ktoś położył świece? – pytano.
– Trzeba tym ludziom pokazać – mówiono – jak mają zieleń rozstawiać.
W pokoju dziewczynek słychać było szmer tnących materiał nożyczek. Pani Barbara z szyjącą po domach kościstą i anemiczną krawcową i z Francuzką Bonnard przyrządzała naprędce żałobę dla Sabiny i dla Oktawii.
Bogumił wyszedł na miasto z Lucjanem, aby pomóc mu załatwić formalności. Daniel i jego dwaj synowie, Anzelm i Janusz, przyszli na krótko przed wyruszeniem pogrzebu i zatrzymali się w sieni. Chłopcy spoglądali od czasu do czasu na swe żałobne przepaski, badając następnie spod oka wrażenie, jakie one czyniły. Drzwi mieszkania stały otworem i na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi, zarówno tych, co przybyli na pogrzeb,