Noce i dnie Tom 1-4. Maria DąbrowskaЧитать онлайн книгу.
na dobre.
– To dobra myśl – przyznał Bogumił. – To bardzo dobra myśl.
21
Babcia zajmowała u Ostrzeńskich mały pokoik z wyjściem na korytarz przy kuchni. Na oknie stały czerwono kwitnące kaktusy, a na ścianie wisiały portrety jej i jej męża. Byli na nich przedstawieni oboje w młodym wieku. On – okazały, wygolony mężczyzna, z pełnym powabu spojrzeniem i miłymi, wesołymi ustami, ona – piękna, jaką była w te czasy. Czoło, nos, osada oczu klasyczne, aż prawie ostre w swej nieskazitelnej budowie, źrenice błękitne przy czarnych włosach i nieprawidłowy miękki owal twarzy z boleśnie ku jednej stronie uśmiechniętymi ustami.
Pod portretami wisiała na ukos gromnica z wstążką i zeschłym wiankiem i stała komoda, a na niej – fotografie syna Juliana i zmarłej córki, Teresy. Zaś przed fotografiami – niski wazonik majolikowy[181] w kształcie ściętego, pustego w środku pnia. Przy pniu tym był nadto majolikowy płotek, o który wspierał się majolikowy myśliwy z harcapem[182], w stroju z osiemnastego wieku i ze strzelbą w ręku.
Babcia siedziała najczęściej w czerwonym aksamitnym fotelu przy oknie, modliła się z Dunina[183], cerowała skarpetki wnuków, martwiła się i czekała, czy kto do niej nie przyjdzie. Gdy zaś kto przyszedł, zrazu cieszyła się, a potem prosiła, by się dla niej nie fatygować, gdyż jest tylko kulą u nogi każdemu, piątym kołem u wozu, które lepiej, żeby już zeszło ze świata. Wygadywała na siebie co mogła najgorszego, żeby wywołać zaprzeczenia i zapewnienia. I wywoływała je, ale chociaż były przekonywające, uspokajały ją tylko na krótko. Wnet bowiem przypominała sobie coś, co je obalało. Wczoraj na przykład! Zrobili do rosołu kluski francuskie i oczywiście nie udały się! Kto dziś takie rzeczy potrafi! A czyż nie mieli jej pod ręką? Nie mogli się zapytać? Nie, oni wolą niech się psu nie zda na budę, byle nie słuchać i zrobić po swojemu. Dajmy na to, że Michasia nie ma czasu, by dojrzeć kuchni. Ale czy nie mogła nakazać Antoniowej: – Pójdziecie zapytać starszą panią. – Przecież starsza pani jest tuż pod ręką. Nie idzie o kluski, ale czy nie można było się jej zapytać? – I to już dawno, dawno takie lekceważenie – myślała, szperając pamięcią po nocach, dniach, miesiącach, latach ubiegłych. Kiedy na przykład chorowała Teresa, wezwano wtedy wszystkich do jej pielęgnowania, a ją, matkę, ledwo tolerowano! A gdy umarła, pamiętano, że umarła jako żona i jako matka, i jako dama opłakiwana przez uwielbiające ją towarzystwo, nikt prawie nie zwrócił uwagi, że to umarło jej dziecko.
O, jak szczęśliwe w porównaniu z tym wszystkim wydawały jej się nawet bodaj te czasy, kiedy ją pod przymusem wydawano za mąż. Ile spraw działo się w owe lata przez nią, ile uczuć, dramatów wstrząsało ludźmi z jej powodu. Żyła z rozpaczą, ale czuła, że żyje! A dziś? A dziś? Jeżeli zajrzy kto do niej, to mówi, słodko, prawda, ale ona wie – przyszedł, bo zdarzyła się taka chwila, że nie ma gdzie iść, co robić – tak więc wpada, by spocząć między godziną a godziną. Basia przychodzi, gdy Bogumił ma jeszcze coś w mieście do załatwienia. Michasia, kiedy wróci na swój stale spóźniony obiad taka zmęczona, że nie może zaraz zacząć jeść, bo dostałaby boleści; Daniel – gdy tak długo czeka na Michasię, że nie wie już co robić, żeby sobie czas skrócić. Wtedy sobie przypominają, wtedy przychodzą, wtedy im jest potrzebna!
Że być potrzebną i w taki sposób, to jednak jest być potrzebną; że życiem cieszyć się można, gdy przyjdzie na to pora, nie wpływając widomie na jego bieg, nie odgrywając w nim roli, a tylko samemu cicho się z nim tocząc – skąd miała wiedzieć? Nie każdemu dane jest wiedzieć na czas, w jaki sposób ma z życiem się jednoczyć, a wtedy biedny człowiek siedzi w fotelu i płacze nad swym odłączeniem od świata. Pani Adamowa Ostrzeńska i świat stali naprzeciw siebie i przepaść była między nimi, a w otoczeniu babci nie było nikogo, co by jej pomógł znaleźć kładkę przez ową przepaść. Bo komuż przyjdzie do głowy, że dusza zbłąkana śród niedomagań starego ciała szuka drogi z taką samą rozpaczą i nadzieją jak w dniach młodości. I że może jeszcze zaświecić, jeśli znajdzie sposób, w jaki ma się ustawić do ludzi i do rzeczy śród odmienionych warunków.
Ostrzeńscy płacze i czarne myśli babci uważali za nieuleczalną cechę starości; któż by się troszczył o wykrzesanie z tego, co i tak musi dogasać, jeszcze jakiejś jednej ostatniej iskry! Troszczono się o jej picie, jedzenie, spanie, i gdy rozpaczała, że nie ma się czego uchwycić, błagano ją, by zjadła trochę kureczki w potrawce. W domu Ostrzeńskich było zresztą przeważnie pusto. Pani Michalina założyła w ostatnich czasach na mieście sklep z przyborami do pisania i jeżeli nie była na zebraniu dobroczynnym lub w towarzystwie, to przebywała w tym sklepie. Anzelm i Janusz, obaj kończący już gimnazjum chłopcy, pokazywali się tylko przy stole. Anzelm zdawał się nie lubić babki i trzymał się sztywno z daleka, Janusz był, owszem, serdeczny, ale w ten żartobliwy, protekcyjny sposób, którego starzy i dzieci nie znoszą. Daniel był do trzeciej w gimnazjum, a potem albo chodził od okna do okna, wyglądając na żonę, albo brał ze sobą najmłodszego synka i szedł jej szukać po mieście. Czasem, gdy pozostawał w domu, babcia zdjęta strachem osamotnienia przychodziła do niego, chciała z nim porozmawiać. Lecz on przyjmował matkę sucho i opryskliwie. Uważał bowiem, że cały świat przeszkadza mu w obcowaniu z Michasią i to go do wszystkich niechętnie usposabiało. Wprawdzie Michasi nie było właśnie w domu, lecz mogła lada chwila nadejść. Zastanie w pokoju matkę i wnet zacznie się rozmowa, jak zdrowie, jak się spało, a co by mama dziś zjadła i tym podobne głupstwa, gdy on tylu tak ważnych rzeczy nie miał kiedy żonie powiedzieć. W takie chwile trudno mu było znieść kogokolwiek prócz małego Bogdana koło siebie. Ujrzawszy matkę, tracił do tego stopnia panowanie nad sobą, że pytał:
– Dlaczego mama nie posiedzi u siebie?
– Chciałam zajrzeć, co słychać – mówi nieśmiało babcia i cofa się, i odchodzi zwarzona, siada w swoim fotelu i głośno powtarza: – Co za nieszczęśliwy dzień, Boże, Boże!
A gdy się wreszcie wypłacze i uspokoi, spogląda w pełnej żalu zadumie na portrety. Tak, tak! Była kiedyś znacznie młodsza od swego męża, lecz oto on pozostał na zawsze młodym, pełnym świeżości mężczyzną na portrecie, a ona spogląda na niego stara, siwa, w czepeczku. Skóra na tak wielbionym kiedyś pięknym czole zwiotczała jak zetlały jedwab, a przyjemny pulchny owal twarzy opuścił się torbiasto. Co prawda, i teraz mówią, że babcia jest bardzo ładna, ale tak mówią i o ludziach leżących w trumnie.
Tak dręcząc się, szukając i próbując na oślep, wynalazła sobie babcia w końcu jakąś pociechę śród otaczających ją mroków. Z któregoś listu syna Juliana wywnioskowała, że pragnie on ją sprowadzić do siebie do Rosji. Tego się uchwyciła i tym zaczęła żyć, snując plany, jak mu poprowadzi gospodarstwo.
Julian Ostrzeński był ciągle kawalerem, dobrze mu się powodziło, miał ogromne dochody i każdego roku przysyłał podarunki matce i siostrzeńcom, przy czym dzieci Daniela, Teresy i Barbary ciągle mu się wzajemnie między sobą myliły. Tak że ostatnim razem, na przykład, młodzi Ostrzeńscy otrzymali od niego batyst w różowe kwiaty na sukienki, a dziewczynki Niechciców – męskie srebrne zegarki. Michalina Ostrzeńska, odkąd miała sklep, jeździła czasami w interesach do Petersburga i ona jedna z rodziny widywała Juliana. Miała o nim wiele do powiedzenia i dobrego, i złego. Nazywała go miłym człowiekiem, ale miękkim jak wosk. Irytowała się na niego, że marnuje, „przepaskudza”, jak się wyrażała, szczodre dary fortuny. Budował on koleje i mosty na wschodzie lub na południu Rosji, zarabiał ogromne sumy i tracił je, wstyd powiedzieć na co. Po prostu mówiąc, utrzymywał wszystkie swoje dawne kochanki, a także jakieś dzieci, co do których wmówiono mu, że były jego dziećmi.
– Setkami – mówiła pani Michalina – utrzymuje te baby i te dzieciaczyska. A wszystko to, ma się rozumieć, jedno wielkie oszustwo. Nabierają go, a on jest zupełnie wobec tego bezradny. – I opowiadała dalej o różnych ciemnych typach, które tego nieszczęśnika