Galicja 1914-1915. Ferenc MolnarЧитать онлайн книгу.
Żabi Królewicz to naprawdę piękna muzyka. Tak boleśnie słodka, tak cudownie smutna. Jakże silnie przebija się w niej ten przeokropny pech ropucha, który zakochany w pięknej polskiej dziewczynie przez jeden dzień jest mężczyzną, a potem z powrotem musi stać się sobą i wleźć do studni. Co na pewno nie sprawi mu radości.
Śpiewają skrzypce i wiolonczela. Wypełniony po brzegi teatr, z zapartym tchem słucha męskiego, miłosnego płaczu. Siedzący obok mnie pan Henrik Hellsen, młody dziennikarz z Danii, rozpływa się w zachwytach. Ja jednak nie potrafię współczuć królewiczowi, który na powrót stał się żabą. Rozglądam się po pogrążonej w wielkiej ciszy widowni. Jest nabita. Wszystkie loże wypełniają Polki o przepięknych dekoltach… lornetki… wachlarze… niesłychanie piękne są te polskie kobiety. Teatr to jednak cudowna, porywająca sprawa.
Teatr, dawna miłość, wspomnienie minionych czasów…
Czy można zapomnieć o chorym huzarze z chorym koniem? O tym mnóstwie małych krzyży w śniegu? O tych brudnych, zakrwawionych szmatach, męczeńskich onucach na skraju lasu? Udręczony do gorączki przez nerwy, niewyspanie i przez tamte widoki, głowę wciąż mam pełną wspomnień cierpień ludzkich… Czy powrócą jeszcze czasy, kiedy będę siedział w operze, we fraku, nie myśląc o niczym innym, tylko o muzyce? Tak trudno mi tu wysiedzieć. Należałoby stanąć na szczycie tego olbrzymiego, dumnego – jak Polacy – teatru – pałacu, na zwieńczeniu szczytu kopuły i popatrzeć tam, skąd przyszedłem. Biwakują tam teraz wozy taborów, przy małych czerwonych ogniskach kucają brodaci żołnierze, z owiniętymi głowami. Nie golą się już od sześciu miesięcy. Chłopi, sklepikarze, robotnicy, pisarze sądowi, drobni żydowscy handlarze, zubożały szlachcic, któremu nie starczyło pieniędzy na wstąpienie do kawalerii, kanceliści firm meblarskich, rezerwiści w binoklach, tabory.
Ostre i dzikie oklaski. Wszyscy, naprawdę wszyscy biją brawo i krzyczą. Światła znów rozbłyskują. Piękne kobiety, biusty, ramiona, fraki, wachlarze, wiązanki kwiatów. Autor! Autor!… Kwiaty. Mam wrażenie, jakbym kiedyś, sto lat temu, już widział coś takiego.
Koniec.
„Zaszczyt” – mówi profesor i rusza w kierunku szatni. Idę za nim półprzytomny, niosą mnie – jak zaczarowane – podkute buty z cholewami. Za moimi plecami wszyscy wstają z hałasem. – Niech żyje Polska!
Rakowice, styczeń 1915
Nie turul1 jest największym ptakiem węgierskim. Jest nim mianowicie au- striacki samolot, w którym siedzi dwóch węgierskich pilotów. Jeden, to ten, który prowadzi maszynę ponad wrogiem, wśród salw armat i karabinów maszynowych, przy jednoczesnym ogniu całych pułków, a drugi, co w tym czasie spokojnie rysuje i fotografuje.
W kraju cały czas narzekaliśmy, że nasi nieliczni awiatorzy wegetują tylko, że nie ma lotnisk, subwencji, nie ma nic… a teraz, tu na lotnisku słyszę dookoła wciąż węgierską mowę. Nie tylko szeregowcy-mechanicy są Węgrami, lecz i oficerowie jeden po drugim odzywają się w naszym języku. Zaskakująco dużo jest w armii brawurowych pilotów i nawigatorów powietrznych z Węgier. Więcej niż sądziliśmy.
Słoneczna sucha pogoda zimowa. Przedpołudnie spędzałem w jednej z kom- panii lotniczych IV Armii. Lotnisko to zaśnieżona, biała równina. Na niej namio- ty, budki z desek, maszty, chorągiewki sygnalizacyjne… Stąd startują i tu powra- cają latające bractwa, które obserwują stanowiska rosyjskie. Eleganccy oficerowie – ktoś powiedział, że w przeszłości lotnictwo będzie najelegantszym rodzajem broni – ta grupa już teraz ma swój charakter.
Na olbrzymim białym obrusie spoczywają kolorowe motyle. Skrzydła samolo- tów pokrywają czerwono-białe plamy i paski. Obraz ten przypomina owady na białej bibule biologa w krainie olbrzymów. Przed namiotem karabin maszynowy ze zwróconą ku niebu lufą. Pilnuje go dwóch żołnierzy. Nad nimi nieskończenie czyste, bladobłękitne niebo. W powietrzu cisza.
Nagle słyszę krzyk: „Aparat! Aparat!” Z namiotów wyskakuje ze czterdziestu żołnierzy, biegną po białym polu, daleko, bardzo daleko, aż w końcu człowiek widzi ich tylko, jako małe punkciki. Ja w ogóle nie widzę jeszcze „aparatu”. Trzeba wyjąć lornetę, żeby gdzieś na widno- kręgu, bardzo daleko, na końcu horyzontu zobaczyć dzielnie śpieszącego do domu komara.
Teraz już i oficerowie wyłaniają się z namiotów. Jednak to wielka rzecz, gdy jeden z nich powraca. Na koniec oczekuje go spory tłumek.
„Aparat” leci po niebie, a gdy zbliża się i obniża, jest coraz większy, coraz bardziej kolorowy. Nie jest już brązowym komarem, a czerwonym latającym owa- dem, potem leciutkim, pasiastym, czerwono-białym motylem, następnie ląduje. Wszyscy podbiegają. Wyskakują dwa niedźwiedzie. Postacie dwukrotnie grubsze od człowieka, od stóp do głów owłosione, spod futer i skór nie widać ni nosa, ni oczu. Żołnierze zdzierają z nich futrzane worki, po czterech przy każdym oficerze. Nareszcie z kupy futer i skór wyłania się oficer-lotnik. Oczy mu błyszczą, twarz czerwona jak jabłko. Pod futrami ma jeszcze na głowie zimową czapkę i hełm lotniczy, na szyi ogromną chustę. Tam na wysokości panuje ostry, przenikliwy mróz, nie do opisania.
Nazywa się Géza Losonczy, jest porucznikiem z 19 pułku artylerii polowej w Nagyvárad1, a jego maszyna,Lohner C. 48. Wraca z nad Dunajca, gdzie wreszcie udało się dokładnie zlokalizować stanowiska rosyjskiej baterii. Szczęśliwy, opowiada, że przez ten czas nasi już ją chyba zniszczyli.
Powiada również, że gazety raz już donosiły o jego śmierci, gdy między Wolbromiem a Olkuszem znalazł się w ostrym ogniu, ale kula trafiła go jedynie w udo. Jeszcze raz był w takiej kłopotliwej sytuacji nad Tarnowem, gdy rosyjskie kule karabinowe przedziurawiły zbiornik benzyny, wylądował lotem ślizgowym koło Wojnicza, lecz Rosjanie go śledzili. Maszyna utknęła na bagnie, i gdy bezładnie się po nim miotała, artyleria rosyjska nie oszczędzała i wysłała na niego dwanaście granatów, ale i tym razem nic mu się nie stało. Granaty dosłownie wysadziły bagno w powietrze, okrywając jego i samolot błotem. Lecz na drugi dzień uratował maszynę, proszę zobaczyć, nic po niej nie widać.
W gromadce pokazują ciekawe zdjęcie. Jeden z oficerów lotników sfotografował skutki naszego ognia w okopach rosyjskich. Kopiuję zdjęcie, bo bardzo łatwo je narysować, oryginał jest prawie dokładnie taki.
Gruba, krzywa linia to rosyjski rów strzelecki. Odcina się ostro i wyraźnie na śniegu, gdy się patrzy nań z góry. Naokoło kleksy: to wybuchy pocisków naszych armat, którymi wypędziliśmy Rosjan z ich stanowisk. Prosta cienka kreska, przebiegająca ukośnie, to szosa. Z góry wspaniale można fotografować zaśnieżone pole bitwy. Na błyszczącym białym tle wszystko widać dokładnie, jak pismo na papierze.
Opowiada: „Zimą bardzo trudno jest się orientować, bo zaśnieżone są drogi, wioski i lasy, wszystko jest białe. Patrzymy głównie na rzeki i potoki, ponieważ odbijają się one czarną linią od śniegu”.
Ciekawe, jak się lokalizuje stanowiska rosyjskich armat.
„Jeśli z góry dojrzymy wreszcie przez lornetę stanowisko rosyjskich baterii, to nawet nie musimy go fotografować. Mamy przy sobie dokładną mapę terenu, który chcemy przebadać.