Galicja 1914-1915. Ferenc MolnarЧитать онлайн книгу.
target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_26c6e086v0eeey539er9e50oa88feba80701.png"/>
Na zewnątrz, bulwarem Elżbiety bez ustanku pędzą karetki ze złowrogim wyciem syren, ledwie przemknęła z piskiem jedna, już jedzie i pisz- czy druga. Ludzie stoją wzdłuż chodnika i bez powodu do nich machają. Niebo ponownie zachmurzyło się i zimny wiatr szarpie obdarte drzewka w alejach. Na placu Oktogon stoi i dyskutuje osiem czy dziewięć sporych grup, z jednej do drugiej przelatuje jak grzmot ponure, teraz już inaczej brzmiące słowo: „wojna… wojna”. Wszyscy są rozentuzjazmowani i podnieceni do ostateczności. Nikt nic nie wie.
Godzina druga po północy.
Wszyscy wiedzą wszystko. Bywalcy kasyn i nocnych lokali gromadzą się w kilku kawiarniach. Już nie ma dyskusji. Wielkie, ciche mamrotanie, zmęczenie. Na ziemi litografowane ulotki, które pośpiesznie wydrukowali dziennikarze od długiego stołu i rozrzucili po śpiącym mieście. Teraz każdego interesuje już tylko szósta po południu w sobotę. „Czy zna pan wszystkie punkty?”, „Jakże bym nie znał, przed chwilą pewien dziennikarz skoczył na stół bilardowy i na głos odczytał wszystkie punkty”. „Czy spełnią wszystkie punkty?”, „Tak, wszystkie punkty”. Głos od drugiego stołu: „Co do jednego?”. Bardzo energiczne wołanie spod okna: „Jeśli do godziny szóstej w sobotę wszystkich punktów…”. Ogólny nastrój – nie ma ugody. Przychodzi pewien pisarz i wysuwa możliwość, „że niektórych punktów… nie wszystkie punkty…”. Zostaje to odebrane jako osobista obraza. Wszyscy spokojnie, zdecydowanie, bez nerwowości i ustępstw, z zimną pychą domagają się spełnienia wszystkich punktów. Niektórzy idą do domu. Ktoś za nimi woła: „Jak pan może teraz spać?”. Odpowiedź: „Spróbuję”. Inna odpowiedź: „Też pan, przecież nie mogę tu czuwać do szóstej w sobotę”. Jest to pierwszy dowcip, który usłyszałem. Jestem bardzo zmęczony. Ale człowiek nie ma ochoty odchodzić stąd, póki jest tu choć jedna żywa dusza. Jednak odchodzimy we dwójkę do redakcji „Pesti Hirlap”. Ulica jest wymarła i cicha. I wiatr się nieco zmęczył. Okna redakcji rozświetla- ją swym żarem noc. Na górze czytane są już pierwsze egzemplarze. W piwnicy szumią, dudnią maszyny, dziennikarze zmęczeni, żegnają się pod bramą. „W sobotę o szóstej po południu…”. Przez całą dzisiejszą noc czekam na ten termin jak na podniecającą randkę. „W sobotę po południu o szóstej…”. Kilku nocnych gości gromadzi się koło bramy. Czekają na świeżą gazetę. I oni mówią: „W sobotę…”. Cała ta sensacja jakby opadała, przybladła wobec myśli, co będzie w sobotę po południu. Idziemy do domu.
Godzina trzecia nad ranem.
W tym samym pokoju, u tego samego gospodarza, gdzie siedzieliśmy po południu, kiedy była burza. Gospodarz znów leży na łóżku i znów pali fajkę. Wielka, spokojna, kojąca cisza na wyspie Małgorzaty. Nawet nie słychać jak zwykle statków na Dunaju. Gwar najbardziej emocjonującego dnia, wszystkie ruchy tej wielkiej gonitwy już za nami… Teraz jest cisza i spokój. Boli mnie głowa. Dookoła wszyscy śpią. A czy Tisza śpi? Minęła trzecia. Świta już, zaraz pół do czwartej. Król może akurat teraz wstaje. Co on czuje? Żegnam się i idę do mojego pokoju hotelowego. Otwieram okno, gaszę światło, patrzę ku cyplowi wyspy w stronę Újpesztu, tam gdzie zawsze wschodzi słońce. Niebo ma przepiękny jasny odcień morza. Chciałbym myśleć o bardzo wielu rzeczach na raz. Gapię się trochę w świt, gdy nagle od strony Budy rozbrzmiewa trąbka. To już nie leniwa trąbka strażaków, lecz dźwięk wartki, świeży i chrapliwy, trąbka wojskowa. Ćwiczą żołnierze wzdłuż Dunaju, to jest pobudka. Nad Újpesztem nagle pojawia się słońce, bez świetlna, zimna, ceglastoczerwona tarcza. Niezwykle duża. Niebo zaczyna się czerwienić. Kładę się i patrzę dalej z łóżka. Przez dwadzieścia lat żyłem w przekonaniu, że urodziłem się z dala od namiętności wielkich narodów, w jednostajnym spokoju cichego, biednego i małego kraju, w pokojowej epoce rozkwitu kultury i wielkich odkryć. Teraz kładę głowę na poduszce ze świadomością, że znajduję się w samym środku świata i że w mojej ojczyźnie szaleją wszystkie niepokoje ludzkości. Czuję, że mimo wszystko jest darem bożym to wielkie, nagle pobudzone życie. Życie, które właśnie teraz, w tych latach Bóg dał nam, cośmy myśleli, że spokojnie, z kącika będziemy oglądać wielki teatr świata. Nawet burze są na świecie inne, nawet radości są większe, a nieszczęścia głębsze niż wtedy, gdy byłem dzieckiem. I to wszystko co wielkie, ciekawe, co wstrząsa światem, dzieje się tu, wokół naszego kąta. Niesłychanie piękny był ten dzień dzisiejszy. Możliwe, że wiele osób czuje się tak, jak ja, jakbym przeżył w ten czwartek całe miesiące.
Budapeszt, sierpień 1914
W zapadającym zmroku zbieramy się na dawnym dworcu towarowym. Na peronie korpus oficerski pułku honwedów w towarzystwie dam. Pośród nich pułkownik, rześki starszy pan o szerokich barach, w oficerkach. Wszędzie cisza i porządek. Jest nas tu razem ze trzydziestu. Nie podejrzewałem, że pójdzie to tak niesłychanie prosto i spokojnie. Nagle podstawiają pociąg. Ogromnie długi pociąg towarowy jest pełen żołnierzy i wszystkiego, co trzeba. Przechodzimy wzdłuż pociągu, od jego końca w kierunku lokomotywy w towarzystwie miłego, wszechwiedzącego oficera. Na samym końcu składu stoją na platformie wozy prowiantowe, pokryte nowiusieńką plandeką i wypełnione mięsem, mąką, kartoflami, smalcem, przyprawami. Na następnym otwartym wagonie kuchnie polowe, które ruszą z wojskiem. Dymią małe żelazne kominy kuchni, a w umieszczonych na nich kotłach gotują coś i mieszają rozebrani do koszul wojskowi kucharze. Potem długi szereg zwykłych wagonów towarowych. Ileż żartów stroiliśmy sobie kiedyś z napisu: „40 ludzi i 6 koni”. Teraz ustawiono ławki i siedzi na nich czterdzieści osób. Chociaż jeszcze nie siedzi, bo wszyscy tłoczą się przy środkowych drzwiach, wychylając się stamtąd machają, śpiewają, a pierwszy, najniższy rząd już siedzących wystawia nogi na zewnątrz. Gdy patrzymy na pociąg od końca, to te w regularnych odstępach zwisające nogi wyglądają jak dekoracyjne frędzle długiego składu. Nowiutkie, piękne, żółte, juchtowe buty żołnierskie. Idziemy naprzód po ostrym żwirze, wzdłuż niekończącego się ciągu owych czterdziestoosobowych grup ludzkich. Co pewien czas wagony z przysłowiowymi 6 końmi. Stoją na świeżej słomie, starannie wyczyszczone. Oparci o barierki luzacy patrzą na nas z góry. Potem na samym przedzie dwa wagony bagażowe z orkiestrą. W każdym wagonie miga żółte światło lamp kompanijnych. Za lokomotywą dwa skromne wagony osobowe drugiej klasy dla oficerów.
Nagle w ciemności zapalają się elektryczne lampy dworcowe. Teraz i to jest okazją do entuzjazmu. Cały pociąg krzyczy. Wiwatują, machają czapkami. Każdy żołnierz ma na sobie coś czerwono – biało – zielonego, wstążeczkę, albo chorągiewkę przy czapce. Z otworów każdego wagonu wystają papierowe flagi o barwach narodowych. Jesteśmy przy lokomotywie. Koło nas przebiega oficer i daje rozkaz orkiestrze: „Zejść. Gdy podejdzie pan pułkownik, do hymnu”. Orkiestra z potwornym łoskotem blach gramoli się i ustawia przy lokomotywie. A gdy spoglądamy na koniec stojącego na zakręcie pociągu spostrzegamy, że od ostatniego wagonu rusza i sunie w kierunku lokomotywy mała grupa: idzie pułkownik z oficerami, z ich żonami, córkami, rodzinami. A kiedy defilują wzdłuż pociągu, czterdziestu ludzi z każdego wagonu wydaje na ich widok niebotyczny okrzyk. Pułkownik salutuje. Teraz pociąg jest jak rząd klawiszy wspaniałego, wielkiego fortepianu, po którym przebiega z dołu w górę gromki pasaż. Niewidzialny pedał podtrzymuje głos, bo wagony, które wydały okrzyk nie milkną. Pułkownik dochodzi do lokomotywy, nagle obraca się ku podążającej za nim grupie oficerów. Tamburmajor wysoko unosi batutę i poprzez trąbki rozbrzmiewa hymn. My szybko zdejmujemy kapelusze, a gdy patrzymy na grupę oficerów, wszyscy oni już salutują