Galicja 1914-1915. Ferenc MolnarЧитать онлайн книгу.
synu – mówi lekarz do żołnierza – zabandażuję ci głowę”. Szumi mi od tego w głowie, nigdy już tego nie zdołam zapomnieć. I niechaj wybaczą mi ludzie trzeźwo myślący, ale nie ma rady, tak bardzo mnie to pochłonęło. Jestem jak w wielkim młynie. Pod wielkim kamieniem znajduje się i mój grzeszny żywot, choć nie wypada tego drukować, bo czyjeś osobiste udręki są zupełnie nieważne. Ale tak radosnym uczuciem jest doświadczyć tyle humanitaryzmu, tyle miłości o każdej godzinie, każdego dnia, że jednak napiszę o tym do kraju, jak człowiek pisze do rodziny o czymś, z czego tak się cieszy, że nie chce zatrzymać tylko dla siebie.
Újzsolna, grudzień 1914
Mała stacja towarowa, wczesny zimowy zmierzch. W błocie, między wagonami i barakami mieszczącymi magazyny powlokło się tysiąc dwustu żołnierzy rosyjskich, a już idzie następnych siedmiuset pięćdziesięciu. Budapeszteński nauczyciel i urzędnik bankowy wydają im jedzenie, adwokat wypytuje, czy mają jakieś skargi, a sklepikarz robi im opatrunki. Gdy zaś próbują się zmieszać z nimi, to żandarm odsuwa cywilów, bo ci chcą kupować pieniądze rosyjskie od jeńców.
„To nie jarmark” – mówi żandarm. – „Pieniądze będą oficjalnie wymieniane”. Odwraca się do mnie z wyjaśnieniem: „Skubią tych biedaków”.
Teraz wszędzie, gdzie tylko spojrzę, humanitaryzm i dobroć, jeden z Rosjan ma w ręku zamiast manierki małą puszkę po konserwie – węgierski podporucznik z pospolitego ruszenia daje mu menażkę, jeniec smutno spojrzał na otrzymany gulasz – kucharz się uśmiecha i podaje jeszcze jedną porcję; nauczyciel – odpowiedzialny za wyżywienie – rozdaje im z pudełka papierosy; Węgier cywil – płaci za jednego z nich w okienku kantyny dwanaście grajcarów; żona porucznika – adwokata bandażuje głowę innego. Obiło mi się o uszy, że ktoś mówi po niemiecku: „Auch Lehrer?”
Patrzę tam, jeden z jeńców trzyma w ręku dwa pudełka zapałek. Przed nim stoi węgierski żołnierz z pospolitego ruszenia i się śmieje.
„O co chodzi?” Pytam. „On też nauczyciel” – mówi Węgier. Rosły chłopak ściska uszczęśliwiony pudełka i dość dobrą niemczyzną wyjaśnia: „Jestem nauczycielem z Inflant. Poprosiłem o zapałki, a on zapytał, kim jestem, więc powiedziałem, a on na to, że też jest nauczycielem i dał jeszcze jedno pudełko zapałek”.
I znowu śmieją się do siebie długo i powtarzają w kółko: … Lehrer… auch… Lehrer… Lehrer… Zgromadziło się koło niego z pięćdziesięciu Rosjan, a on tłumaczy im po rosyjsku. Śmieją się wszyscy tak długo z powodu dwóch pudełek zapałek, aż przyszedł drugi nauczyciel rosyjski. „Co jest?” – Spytał. – „Poszukują nauczycieli?” Węgierski żołnierz wraca do swoich i wciąż się śmieje. Nauczyciel… mówię mu… a on mówi do mnie… Lehrer… auch Lehrer…
W małej knajpce za stacją jadłem podwieczorek z wziętymi wczoraj do niewoli oficerami. Mogło ich być ze dwudziestu, wszyscy z pułków piechoty: 293, 294, 295 i 296. Te cztery pułki tworzyły dywizję. Pułki 293, 295 i 296 składają się z piotrogrodzkich rezerwistów.
„Byliśmy okrążeni” – opowiada jeden po francusku i pokazuje, że musieli się poddać. Drugi uzupełnia go: „… i zabrakło amunicji”. Dobra jest. W porządku. Za żadne skarby świata nie chcą, byśmy pomyśleli, że poddaliby się, mając chociaż jeden pocisk. Jakkolwiek na dworze „Lehrer” opowiadał, że nasi otoczyli ich tak szybko, że on na przykład nie oddał ani jednego strzału. Mniejsza o to.
Jeden z nich oznajmia, że nie jest Rosjaninem, lecz Finem. Przecież to… Nawet nie skończyłem, a on już z uśmiechem mówi: „Węgrzy i Finowie są spokrewnieni, Maurus, Jókai… Petőfi…” Upiornie brzmią te nazwiska w ustach obtartego, zabłoconego po szyję zmęczonego blondyna. Choć i w swoich łachmanach jest taki elegancki, jego mowa jest tak subtelnie wywarzona, a każdy gest… Wśród tej dwudziestki może tylko dwóch nie jest przystojnych. W manierach, ruchach, konwersacji są po prostu doskonali. Pytam, czy należą do jakiegoś doborowego pułku. „Owszem – Piotrogród”. Wyjaśniają: „Każda dywizja składa się z czterech pułków. Każdy pułk ma dystynkcje w innym kolorze. Pierwszy pułk zawsze czerwone, drugi niebieskie, trzeci białe, czwarty czarne. My jesteśmypiotrogrodczycy…
Wchodzi komendant stacji. Rosjanie siedzą przy dwóch długich stołach, pod strażą podporucznika czeskiego z Brna, który nie ma broni. Teraz wszyscy się podrywają i stają na baczność. Komendant stacji gromko pyta: „Czy ktoś pośród panów zna niemiecki?” Zgłasza się Inflantczyk. „Ich, bitte”. „To proszę spytać swoich towarzyszy, czy nie mają jakiś próśb czy skarg?” Inflantczyk odwraca się i wygłasza jakieś straszne zdanie po rosyjsku. Odpowiadają chórem, po niemiecku: „Nein! Nein!” Jeden z nich, w skórzanej kurtce z twarzą intelektualisty podnosi rękę: „Ja”. Ale nie umie po niemiecku. Opowiada po francusku, że ludność jakiejś polskiej wioski, przez którą byli prowadzeni, wołała do nich: „Moskale, Moskale … teraz dostaniecie… złapali was…” i tak dalej.
Wysoki Inflantczyk przerywa mu, że z tego powodu nie warto składać skargi. „Ależ tak – obstaje przy swoim oficer w skórzanej kurtce – jeńca nie wolno przedrzeźniać”.
Bóg mi świadkiem, że się ucieszyłem z tej skargi, bo przecież skoro z powodu takiej błahostki oficer składa tak poważną skargę to chyba oznacza, że Rosjanie mają surowe zasady, co do traktowania jeńców i wówczas może uszanują naszych…
Przez cały ten czas, aż do chwili odjazdu pociągu jeden z młodych oficerów rosyjskich żarliwie adorował panią kasjerkę. Bardziej beznadziejnej sprawy nie widziałem w życiu.
––
Opowiadano mi o dwóch zdarzeniach. Obydwa wydarzyły się w tych dniach w izbie restauracyjnej, gdzie przewożeni jeńcy, rosyjscy oficerowie, zwykle jadali. W niedzielę wieczorem, gdy piętnastu rosyjskich jeńców usiadło pod nadzorem do kolacji, grała kapela cygańska. Wśród owej piętnastki było jedenastu Polaków. W pewnym momencie kapela zagrała pieśń Kossutha. Jedenastu Polaków wstało, a któryś z Rosjan zapytał:
– Dlaczego wstaliście?
– Znudziło nam się siedzenie – odparł Polak – chcieliśmy się trochę wyprostować.
Później wytłumaczyli naszemu porucznikowi z pospolitego ruszenia, że jeden z nich znał tę pieśń, ale na Boga, gdyby Rosjanin zapytał, proszę mu nie mówić, co to była za pieśń.
Dziś przed południem razem z tysiącem dwustu jeńcami przyszła grupa oficerów rosyjskich, wśród nich był i podpułkownik. Właściciel kantyny, wiedeńczyk, miał sześcioletniego syna, który bez przerwy kręcił się wśród żołnierzy. Chłopiec nosił szabelkę przy boku i małą czapkę huzarską na głowie. Podchodzi do pułkownika, który pije kawę i zagaduje go po niemiecku: „Jesteś oficerem?” Pułkownik się uśmiecha: „Tak”. Dziecko pokazuje mu swoją blaszaną szabelkę: „To dlaczego nie masz czegoś takiego? Bo mi odebrano” – powiedział pułkownik i pochylił się nad filiżanką.
„Proszę pana” – mówił ten, który opowiadał mi tą historię – „zakrył dłonią twarz i płakał. Proszę mi wierzyć, nie wiedziałem, co mam robić… proszę pana… pułkownik.”
Kwatera