Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr WrońskiЧитать онлайн книгу.
ślubny dostałem tysiąc złotych. Po weselu wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy w akademiku na Jelonkach, gdyż tylko tam były pokoje małżeńskie. Potem Marzena zaszła w ciążę i w marcu 1975 urodził się Leszek. Marzena przerwała studia. Skończyła je później. Ustaliliśmy, że jedno dziecko nam wystarczy.
Z Jerzym spotykałem się regularnie, raz na miesiąc. Dwa razy do roku, przed ważnymi świętami państwowymi, na spotkanie przyjeżdżał Eryk. Poruszał się ciemnozielonym Fiatem z kierowcą, który czekał pod klatką. Rzeczywiście nazywał się Strachoń, a w resorcie miał przezwisko Włochacz, ze względu na czuprynę. Eryk przepytywał mnie z postępów w nauce, wyjaśnialiśmy kwestie z moich informacji. Przekazywał mi też jakąś nagrodę: koniak albo kasę. Później już nawet nie kwitowałem tego. Mieli do mnie zaufanie. Zgodnie z ich radą wygasiłem działalność organizacyjną. Chociaż w roku 1973 Eryk spytał mnie, czy nie wstąpiłbym do PZPR, i kazał zgłosić się do jednego z sekretarzy KU. Wypełniłem deklarację, opinię polecającą napisał mi ojciec, a drugą – jego kolega z fabryki. Tak rozpocząłem dwuletni staż kandydacki. Jedynym moim obowiązkiem partyjnym był udział w zebraniach POP. Bałem się trochę ostracyzmu kolegów, ale okazało się, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Niektórzy za to starali się wciągać mnie w różne dyskusje. Nadal pisałem informacje dla moich opiekunów. Czasami udało mi się dorwać do książek drugiego obiegu. Wtedy szczegółowo opisywałem okoliczności uzyskania książki: od kogo ją dostałem, gdzie i kiedy. W analizach pisałem o nastrojach wśród studentów, kontaktach międzynarodowych, udziale w imprezach w świętej Annie. W wakacje 1973 roku Eryk załatwił mi dwutygodniowy obóz szkoleniowy w Rostocku. W ramach wymiany z FDJ. Rozczarowałem się bardzo. Pilnowali nas jak cholera. Chodziliśmy tylko we własnej grupie. Z młodzieżą NRD spotykaliśmy się wyłącznie oficjalnie na zebraniach i seminariach. Raz przyjechał z wykładem lektor z ambasady ZSRR. Jerzy śmiał się z mojego sprawozdania: – Pamiętaj, czasem ty poznajesz, czasem chcą poznać ciebie. – Nikt z nas tego nie skomentował. Nadszedł rok 1975. Napisałem pracę magisterską z napięć powierzchniowych cieczy, co było najłatwiejsze, gdyż nie chciałem się przemęczać, poza tym nie wiązałem swojego dalszego życia z fizyką. Pracę obroniłem i zostałem magistrem. Leszek był malutki, więc Marzena pojechała do rodziców. Ja szykowałem się na SOR. Poprosiłem Eryka, by pomógł mi dostać się do szkoły GZP LWP w Łodzi. Zbliżał się wrzesień 1975 roku.
Sztuka prowadzenia rozmów operacyjnych
Przerwałem te wspominki, bo dojechałem do granicy. Enerdowski celnik zabrał mi paszport i chciał przeszukać mój samochód. Spytał o prasę, marki wschodnioniemieckie i pornografię. Na szczęście, podszedł do niego nasz wopista, u którego zdeponowałem legitymację służbową, i celnik się odczepił. Grenschutz szybko oddał mi paszport. Za chwilę byłem w Zgorzelcu. Odebrałem swoją legitymację, pożartowałem trochę z wopistami na temat niemieckiej nadgorliwości. Wypiłem kawę, którą mnie poczęstowali, i pojechałem dalej. Drogą na Łagów, a następnie międzynarodówką. Pilnowałem tylko, by nie przegapić Krzywej, skrętu ze starej, hitlerowskiej autostrady na drogę do Chojnowa. Wspomnienia wróciły.
Naród był tak ucieszony, kibicując Turniejom Miast w Studio 2, oglądając Kosmos 1999 i zaśmiewając się ze Stuhra oraz Sobczuka w Spotkaniach z Balladą, a słynny Janek z Czterech Pancernych zamienił się, równie udanie, w pana Tureckiego. Ludzie tak się śmiali, że nawet nie zauważali coraz dłuższych kolejek do mięsnego. Komentowali sukcesy polskich piłkarzy i siatkarzy, tworząc jednocześnie komitety kolejkowe pod Emilką. Łazili po prywaciarzach na Marszałkowskiej i Marchlewskiego. Oglądali witryny Rutkowskiego i Chmielnej. Nieliczni chodzili do Pewexu na Kredytową. Czułem, że coś wisi w powietrzu, ale zajmowało mnie jedynie pytanie, co dalej. Odebrałem dyplom. Rozliczyłem się z akademikiem i miałem zamiar dołączyć do Marzeny w Sypniewie. Należały mi się przecież jakieś wakacje. O pracy pomyślę później. Nie chciałem wracać do Radomia. Zbierałem się do wyjazdu, gdy na spotkanie wywołał mnie Eryk. Napisał w liście, zostawionym jak zwykle na portierni – Jelonki też miały portiera i dozorcę, co do których zawsze podejrzewałem, że nie jest to ich jedyna praca – że czeka na mnie w piątek, 3 października, o dziewiątej na Rakowieckiej. To było dla mnie zaskoczenie. Zaprasza mnie na Rakowiecką? Zacząłem się domyślać, czemu to wszystko, te wymuszone nauki filozoficzne, miały służyć. Pełen nadziei, pojechałem tramwajem na plac Unii Lubelskiej. Spacerkiem doszedłem do okazałych budynków Rakowieckiej 2B. Wszedłem na biuro przepustek i podałem swoje nazwisko. „Nadwiślańczyk” sprawdził coś w zeszycie, poprosił o mój dowód, przestudiował go dokładnie i gdzieś zadzwonił. Mnie kazał czekać. Po kilku minutach pojawiła się niewysoka, dość ładna kobieta, w kożuszku narzuconym na ramiona. Podeszła do żołnierza, a ten oddał jej papiery i wskazał mnie głową. – Pan Grzegorzewski? – spytała miłym głosem. – Chodźmy. – Dyżurny otworzył jej drzwi na dziedziniec i weszliśmy do środka. Poszliśmy chodnikiem wzdłuż dużego dziedzińca. Minęliśmy go i skręciliśmy w lewo. Kątem oka zauważyłem drugie wejście i bramę wjazdową od SuperSamu. Przeszliśmy pod łącznikiem na mniejszy dziedziniec. Po prawej stronie było kilkoro szerokich schodów i ogromne dwuskrzydłowe drzwi. Blok „F” – głosiła przytwierdzona obok nich tabliczka. Pomogłem mojej cicerone otworzyć ciężkie wrota i znalazłem się w przestronnym, wysokim korytarzu. Naprzeciw wejścia znów były duże drzwi, choć „lżejsze” niż poprzednie, a po obu ich stronach – windy. – To tylko jedno piętro – stwierdziła kobieta i poprowadziła mnie kamiennymi schodami. Na piętrze skręciliśmy w prawy korytarz. Zapukała do pokoju numer sto dwanaście. – Jesteśmy, towarzyszu pułkowniku – powiedziała. W pokoju, za biurkiem, siedział Jerzy, który na mój widok wstał z uśmiechem. W tym czasie kobieta zamknęła za mną drzwi i zniknęła. – Witaj! – powitał mnie Jerzy. – Doczekałeś się. Ciebie przyjmują, a mnie wysyłają na emeryturę – roześmiał się głośno. – Takie czasy. Teraz wasza zmiana. – Nie wiedziałem, co powiedzieć. – Nic na ten temat nie wiem – nie zabrzmiało to wiarygodnie, jednak rzeczywiście byłem zaskoczony, mimo że podświadomie liczyłem na taką wiadomość. Nie sądziłem, iż nastąpi to tak szybko. Mam przecież wojsko do odwalenia. – Nieważne. Nie rozsiadaj się. Idziemy. – Znowu szedłem labiryntem przestronnych korytarzy, w których panował półmrok. Weszliśmy na drugie piętro. Skręciliśmy w lewo i przeszliśmy przez otwartą śluzę do następnego bloku. W hallu głównym wsiedliśmy do małej windy. Wysiedliśmy na czwartym piętrze. Znowu w lewo i znaleźliśmy się w bloku „D”. „Naczelnik Wydziału I. Sekretariat” – przeczytałem na małej tabliczce. Jerzy zaanonsował nas w sekretariacie, a sekretarka skinęła głową. Za chwilę byliśmy w gabinecie. Był to duży pokój. Naprzeciw wejścia stało spore biurko, zawalone papierami z figurką trzech małpek na pierwszym planie. Prostopadle do biurka ustawiono trzy mniejsze stoliki z rzędami krzeseł po obu stronach. Po sześć w każdym. Nad biurkiem wisiał orzeł. W prawym rogu stała gablotka z emblematami i małym popiersiem Dzierżyńskiego. Przy oknie, dużym, czteroskrzydłowym, w metalowym, czarnym stojaku stała doniczka z paprotką. Za biurkiem siedział Eryk. – Ale niespodzianka, co?! – roześmiał się na mój widok. Wstał i podał mi rękę. – Siadaj sobie. Zaraz będzie kawa, a my podziękujemy pułkownikowi Adlerowi. Ania przyprowadzi ci go, jak skończymy. Masz wszystko przygotowane?. – Jerzy przytaknął z ironicznym uśmiechem i wyszedł z gabinetu. Tego Adlera odczułem jak zemstę za Strachonia kilka lat wcześniej. Sekretarka wniosła kawę. Eryk usiadł wygodnie, zapalił papierosa. Zapałkę wrzucił do ciężkiej metalowej popielniczki z wyrżniętym napisem MBP. – To zabytek – powiedział, widząc moje zainteresowanie. – Mamy tutaj wiele zabytków, nawet wśród pracowników. Ale do rzeczy. Wojsko, mój drogi, jest dla tych, którzy potrafią jedynie tupać. GZP to szkoła dla matołów. Ci wszyscy politrucy potrafią tylko stać na baczność i czytać, co da im partia. W ogóle „zieloni”, gdy im się każe, pójdą ochoczo i na zebranie partyjne, i z taką samą gorliwością uklękną i zaczną się modlić w najbliższym kościele. Wszystko zależy od rozkazu. Nie mówię o górze – zastrzegł się. – Tam bywa różnie. Doszliśmy