Siostry Tom 1 Czary codzienności. Agnieszka KrawczykЧитать онлайн книгу.
kuzynce Agacie, która jest dla mnie jak siostra
1
Spotkanie właśnie dobiegało końca i trwała wymiana ostatnich pożegnalnych grzeczności. Agata uścisnęła już właściwie wszystkie ważne dłonie i, pozbierawszy swoje materiały, czekała przy oknie. Marzyła tylko o jednym – by zmienić buty na wysokich obcasach na tenisówki, które woziła przezornie w bagażniku samochodu. Czuła każdy palec, a stopa paliła ją żywym ogniem. Ten, kto wymyślił szpilki, na pewno znał się na wyrafinowanych torturach lub brał lekcje u mistrzów w tym fachu. Na przykład u tych, którzy skonstruowali niezwykle praktyczne imadło, zwane hiszpańskim butem.
– Pani Agato, bardzo dziękuję za przygotowanie prezentacji. Klient był naprawdę zadowolony – rzucił prezes, a jego słowa znaczyły tyle, że to on sam był zadowolony. Cezary Halicki nie zwykł bowiem nikogo chwalić, a jeśli już mu się to zdarzało, to w kolejnym zdaniu wytykał zwykle jakieś niedociągnięcie, które błyskawicznie przekreślało wyrazy uznania. Agata czekała zatem w napięciu na owo następne zdanie, ale żaden negatywny komentarz nie padł. Był zadowolony. Tak po prostu. Skinął jej jeszcze głową w geście pożegnania, po czym wyszedł w otoczeniu swoich najbliższych współpracowników.
Dyrektor handlowy, Rafał Antczak, poklepał Agatę po ramieniu, czego nie znosiła.
– Spisaliśmy się, prawda? – stwierdził z ogromnym zadowoleniem, a dziewczyna wydęła wargi. Tak, zdecydowanie miał powody do dumy. Przez cały weekend siedział w swoim domku w górach z najdroższą małżonką, dzieciaczkami i psem, ponieważ w piątek, tuż po siedemnastej, udało mu się zwalić przygotowanie prezentacji na Agatę. On robił piesze wycieczki, obżerał się lodami, grillowaną karkówką i czym tam jeszcze był w stanie, a ona ślęczała przed komputerem, budując coraz to nowsze statystyki, robiąc wykresy i przygotowując plany. Nie miała zresztą cienia wątpliwości, że dyrektor handlowy już przywłaszczył sobie to osiągnięcie i zapewne był głęboko przekonany o swoim wielkim wkładzie w jej ciężką pracę. Sukces bowiem ma wielu ojców, a porażka jest sierotą – jak głosi ludowa mądrość.
– Spędziłam nad tą prezentacją dwa wolne dni – syknęła Agata. Nie zamierzała poddać się bez walki. – Mam nadzieję, że mi to jakoś wynagrodzisz? – dodała.
– Oj tam, oj tam, nie dramatyzuj! – Antczak zbagatelizował sprawę. – Dane były wstępnie obrobione, musiałaś to tylko zebrać do kupy i podać w estetycznej formie. Roboty na dwie godziny, moim zdaniem!
Odwróciła do niego zaczerwienioną ze złości twarz.
– Tak? Dwie godziny? To następną prezentację sam sobie rób, jeśli jesteś taki mądry i utalentowany! – Ostentacyjnie zdjęła niewygodne buty i przemaszerowała przez całą długość sali konferencyjnej w pończochach, nie zwracając uwagi na zdumiony wzrok Antczaka i niespokojnie spojrzenia kilku asystentów. Wyminęła ich krokiem angielskiej królowej, która sunie między tłumem poddanych, i skierowała się prosto do windy.
Spotkanie odbywało się w specjalnie wynajętej do tego celu hotelowej sali konferencyjnej, z której rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na miasto. Halicki lubił takie efekty, bo uważał, że to dodatkowo wpływa na kontrahenta. Ot, taki rodzaj psychologicznego oddziaływania – atakowanie wieloma wrażeniami naraz. Perfekcyjne miejsce, perfekcyjne przygotowanie i perfekcyjny produkt. Trzeba było mu przyznać, że ta strategia znakomicie działała, bo zazwyczaj proste triki robią najlepsze wrażenie.
Teraz, gdy było już po wszystkim, także i ona mogła się nacieszyć urokiem tego miejsca. Zjeżdżając przeszkoloną windą, która sunęła cichutko i niespiesznie, patrzyła na Wawel i wijącą się u jego stóp rzekę. Rzadko (a może nawet nigdy?) miała okazję patrzeć na miasto z takiej perspektywy. Co tu kryć – był to przepiękny widok. Zachodzące słońce układało się czerwonymi pasmami na dachach i wieżach, a bryła zamku wyłaniała się z delikatnego zmierzchu jak detal z pocztówki sprzed lat.
Żałowała tylko, że podczas służbowego lanczu prawie nic nie zjadła. Po pierwsze, nie bardzo wypadało objadać się w obecności klienta i prezesa, a po drugie – nerwy nie pozwalały jej przełknąć niczego poza zupą i sałatką.
Była więc głodna i z niechęcią myślała o daniu na wynos czy odgrzewaniu czegoś z pudełka kupionego w sklepie koło domu.
„Może pojadę do »Wiśniowej Górki«?” – pomyślała.
Pomysł wydawał się znakomity. Restauracja mieściła się tuż za miastem, przy drodze na Bielany. Tak się składało, że założyła ją dawna koleżanka z firmy, której znudziła się praca dla korporacji. Wielu marzy o rzuceniu pracy w diabły i poświęceniu się choćby hodowli kóz na Mazurach, robieniu domowych przetworów czy swetrów na zamówienie, tyle że niewielu udaje się to zrealizować. No i nie zbankrutować po pierwszym roku. Beacie się powiodło, ale zapewne też dlatego, że miała głowę na karku no i – jak mawiała – była ze wsi.
– Wszystkiego dorobiłam się sama. Studia sama opłaciłam, pracę sama znalazłam, kredyty sama spłacałam. Nikt mi niczego nie dał, nawet męża mam biednego, a nie jakiegoś krezusa ze starej krakowskiej rodziny – śmiała się, zwierzając się kiedyś Agacie. – Dla mnie, kochana, chcieć to móc. Miałam dosyć pracy u kogoś i gdy tylko się nadarzyła okazja kupienia tej rudery, nie mogłam nie skorzystać.
„Wiśniowa Górka” od dawna nie była już ruderą, ale istotnie, gdy Beata w nią zainwestowała, wydawało się, że nadaje się jedynie do rozbiórki. Nowa właścicielka zostawiła tylko zewnętrzne ściany, bo podobał się jej obrys budynku, a w środku zmieniła wszystko. Teraz lokal był niezwykłym miejscem – miał właściwie tylko jedną ciągnącą się po sam dach kondygnację, a kuchnia była na wpół otwarta. Bo trzeba dodać, że Beata również sama gotowała, a przy tym pasjami lubiła rozmawiać z ludźmi. Zamknięta w kuchni na pewno nie mogłaby tego robić.
Gdy Agata podjechała pod restaurację, zorientowała się, że źle zrobiła, nie telefonując wcześniej. Wszystkie stoliki na zewnątrz były zajęte, a w środku też trudno było się przecisnąć. Cóż robić!? Lokal był znany w mieście z nietypowego wystroju i znakomitej kuchni, należało więc zadbać o rezerwację.
Zapewne kto inny zostałby grzecznie odprawiony z kwitkiem, ale kelnerki dobrze znały Agatę i – widząc ją w progu – szybko dały znać szefowej. Beata wychyliła lekko zaczerwienioną twarz znad lady dzielącej kuchnię od sali i skinęła na nią dłonią.
– Ciężki dzień? Chcesz coś zjeść? – Na oba te pytania Agata skinęła potakująco głową.
– Wskakuj. Wpuszczę cię do kuchni, zaraz Piotrek wstawi ci tu ładny stoliczek, to mi wszystko opowiesz.
Agata chciała zaprotestować, że nie potrzebuje stoliczka, ani ładnego, ani brzydkiego, bo chętnie zje przy ladzie, ale Beata nie zamierzała tego słuchać. W mgnieniu oka zmaterializował się pomocnik z niewielkim stolikiem i lampką, którą fachowo ustawił na obrusie. Beata przysunęła koleżance krzesło, a sama oparła się o ladę.
– Kaczka w pomarańczach i nie chcę słyszeć sprzeciwu – powiedziała władczo, kiwając dłonią na kucharza. Jak na dobrą gospodynię przystało, spędzała całe dnie w restauracji, doglądając wszystkiego. Nic tu nie działo się bez jej wiedzy i zgody. Gdyby były tu myszy, musiałyby się u mnie starać o specjalne przepustki – śmiała się zawsze.
– Ja się napiję wina – stwierdziła, stawiając przed Agatą talerz. – Ty, ciamajdo, nie możesz, bo przyjechałaś samochodem. Ile razy mam ci powtarzać, że z Salwatora kursuje tu świetny autobus, nawet nie podmiejski, tylko całkiem zwykły, liniowy?
Fakt, powtarzała jej to często, ale Agata nie lubiła jeździć komunikacją miejską. Stan higieny niektórych pasażerów pozostawiał wiele do życzenia, a ona miała wrażliwy węch.
– Co to dzisiaj było? – zagadnęła Beata znad swego kieliszka, gdy już uznała, że koleżanka zaspokoiła pierwszy głód. – Narada działu czy jakieś spotkanie na szczycie?
Agata rozgadała się o nowym projekcie i ważnym kliencie. Oczywiście, nie omieszkała wspomnieć o Antczaku i jego zachowaniu. Beata się skrzywiła.
– Truteń Walery. Tak nazywam facetów, którzy sami nie kiwną palcem, a potem stroją się w cudze piórka.