Odyssey One. Tom 5. Król wojowników. Evan CurrieЧитать онлайн книгу.
– „Odyseusz” – powiedziała Kian, krzywiąc się. – Odpowiedzcie naszymi barwami i przekażcie kapitanowi Westonowi i jego załodze, że są tu mile widziani.
– Czy mam od razu przekazać bezpieczną trasę przez systemy obronne?
Kian pokręciła głową.
– Najpierw potwierdzić ich sygnał wywoławczy u admirała. Procedury.
– Tak jest, kapitanie.
Okręt Sojuszu Ziemskiego „Odyseusz”
Orbita Ranquil
– Kto jest pilotem? – spytał Eric, krocząc w stronę wahadłowca atmosferycznego.
– Major McQuarrie, sir – odpowiedziała jego adiutantka, porucznik Lyssa Myriano.
– Nie znam go. Dobry jest?
– Pilot marines, odznaczony. Nigdy nie zestrzelono go nad Pekinem – odpowiedziała lekko rozbawionym tonem.
Eric spojrzał na nią z ukosa.
– Większość poruczników nie odważyłaby się mówić do kapitana takim tonem.
– Tak jest, sir – odpowiedziała formalnie.
Eric uśmiechnął się lekko.
– Dobrze, że mamy cię tutaj, Lyssa. Gdy dowiedziałem się, że wróciłaś do służby, wiedziałem, że chcę cię na „Odyseuszu”.
– Cieszę się, że tu jestem, sir.
Po raz pierwszy spotkał Lyssę w Central Parku. Nie był to najlepszy moment dla nich obojga, jako że ona była nowojorską policjantką, a on strzelał z wielokilotonowej pozaziemskiej broni. Ale pozwolenie na broń było wtedy ich najmniejszym zmartwieniem, a teraz cieszył się, że mógł znowu służyć razem z nią.
„Przyda nam się każdy zdolny człowiek”.
Wielu takich zginęło w czasie incydentu z Drasinami, który trudno nazwać inwazją, jako że byli oni bardziej siłą natury niż armią. Po ustaniu walk liczba ochotników osiągnęła jednak rekordowe wyniki. Czarna Flota Sojuszu miała o wiele więcej chętnych niż okrętów do obsadzenia.
Oczywiście niedługo miało się to zmienić. Na razie klasa Heros posiadała priorytet w kwestii doboru załóg – oczywiście w granicach rozsądku – mimo zwiększonego zapotrzebowania w całej flocie. Weston nie wahał się, jeśli chodziło o dobór personelu, w tym wybór nowej adiutantki.
Eric i Lyssa weszli na pokład wahadłowca, usiedli w fotelach i ciasno zapięli pasy.
– Admirał Tanner to niepozorny człowiek – poinformował kobietę. – Wydaje się raczej typem zwykłego trepa niż błyskotliwego oficera do czasu, aż zobaczy się, jak traktują go podwładni. Okazuj mu szacunek, ale nie owijaj w bawełnę. Gdy zadasz mu pytanie wprost, on wprost na nie odpowie.
– Tak, sir – odparła Lyssa. – A starsi?
– Są… inni. – W zasadzie nie bardzo wiedział, jak opisać ludzi takich jak starszy Corusc. – To… realistyczni pacyfiści – stwierdził w końcu. – Są bardzo niechętni wszelkiego rodzaju konfliktom, ale nie na tyle, aby dać się wybić. Szczerze mówiąc, nie wiem jednak, jak zareagowaliby na zagrożenie mniejsze niż Drasinowie.
– To niezbyt pokrzepiające.
Eric wzruszył ramionami.
– W takim wszechświecie żyjemy, poruczniku. Jakoś trzeba sobie z tym radzić.
– Tak, sir.
Wahadłowiec przesunął się na pas startowy. Po paru minutach otrzymał pozwolenie na start. Turbiny zaczęły wyć, a przyspieszenie wgniotło pasażerów w fotele, gdy pojazd wystrzelił w kosmiczną próżnię.
Imperialny krążownik „Piar Cohn”
Czarna Głębia
„Piar Cohn” gnał przez przestrzeń kosmiczną z maksymalną dopuszczalną prędkością przelotową, tysiąckrotnie przekraczającą prędkość światła. Nie była to najwyższa możliwa prędkość w Imperium – Aymes wiedział, że jego okręt mógłby wyciągnąć kolejne dwieście bez nadmiernego przeciążenia generatora falowego. Powyżej tej granicy występowałoby jednak ryzyko, że uszkodzeniu ulegnie jakaś niewymienialna część, a wtedy nigdy już nie wrócą do domu.
Przebywał w dziobowym klubie oficerskim, jednym z niewielu miejsc na całym okręcie, z którego można było podziwiać „widok”. Znajdujące się przed nim opancerzone ekrany okien były przezroczyste, więc mógł spoglądać na gwiazdy przesunięte ku fioletowi, kiedy „Cohn” ku nim pędził.
Czasami szczególnie bliskie ciało niebieskie, oddalone o jakieś dziesięć lat świetlnych, przelatywało nagle obok okrętu, ale zazwyczaj zamiast gorączkowego pędu widać było raczej powolną procesję gwiazd.
– Kapitanie.
Aymes nie odwrócił się.
– Tak, pierwszy?
– Zbliżamy się do punktu kontrolnego. Instrumenty dalekiego zasięgu nie wykrywają celów.
Aymes powoli skinął głową. Na razie żadnych niespodzianek.
– Kontynuować kurs. Podejmę dalsze decyzje, gdy otrzymamy lepsze skany.
– Tak, kapitanie.
Aymes mógł się założyć, że w pierwszym punkcie kontrolnym nie znajdą ani śladu Drasinów. Przynajmniej żadnych użytecznych śladów. Drasinowie zostawiali po sobie ślady rzezi w każdym zamieszkanym układzie gwiezdnym, jaki odwiedzili, ale „Cohn” szukał informacji o tym, gdzie się podziali.
Tak prosto tego się nie dowiedzą.
Należało jednak sprawdzić wszystko zgodnie z procedurami, dla pewności. Inaczej zbyt wiele ryzykowali.
Wzdrygnął się na samą myśl o tym, co by się stało, gdyby Drasinowie zaginęli z wystarczającą grupą rozpłodową dronów pierwszej generacji. I bez tego występowało ryzyko ogromnego spustoszenia w razie agresji z ich strony, ale gdyby mieli dość środków, aby stworzyć nową pierwszą generację… Wtedy nawet Imperium nie byłoby bezpieczne.
Szczerze mówiąc, Aymes uważał, że Ministerstwo Wojny oszalało, wypuszczając te stwory w kosmos. Po co komu przejmować układy pozbawione najlepiej nadających się do kolonizacji planet? Oczywiście Drasinowie byli doskonałą bronią, jeśli chodziło o sianie terroru, świetnie dawało się ich wykorzystywać jako zagrożenie strategiczne, ale z tego, co wyczytał, ostatnie wypady w przestrzeń Przysiężnych nie miały charakteru strategicznego.
„Trzeba było przebić się szybko przez małe kolonie i od razu wziąć ich stolice. Wystarczyłoby zmienić jedną czy dwie w pożywkę dla Drasinów, a reszta skapitulowałaby w ciągu dni, najwyżej tygodni” – pomyślał Aymes, zirytowany tym, jak mało profesjonalnie przeprowadzono ataki.
Ktoś dał się chyba ponieść emocjom i żądzy krwi. A może chcieli, żeby posłużyło to jako ostrzeżenie dla niektórych prowincji Imperium? Chcieli pokazać, co działo się z tymi, którzy trzymali się przestarzałych tradycji?
Jeśli taki był plan, to zdecydowanie okazał się strzałem w stopę. Drasinowie przebywali na wolności. A Przysiężni, którzy wcale nie byli tak bezbronni, jak przypuszczano, mieli sojuszników.
Imperialne korporacje komunikacyjne pracowały nieustannie nad zatuszowaniem tej porażki. Gdyby wyszła na jaw, niektórym mogłyby przyjść do głowy nieprawomyślne idee.
A