Old Surehand t.1. Karol MayЧитать онлайн книгу.
tego przywiązano go dwoma rzemieniami do wbitych w ziemię palików.
– Czy możecie się ruszyć, sir? – spytałem go, kiedy powstał.
Widziałem tego człowieka po raz pierwszy, ale nie miałem czasu przypatrywać mu się. Wyprostował swą potężną postać, schylił się, by zabrać nóż jednemu z ogłuszonych Indian, i rzekł tak spokojnie, jakby nie miał wcale powodu do obaw:
– Jestem gotów, sir.
– A płynąć możecie?
– Tak. Dokąd?
– Prosto na drugą stronę, czekają tam na nas.
– No to ruszajmy. Za minutę czerwonoskórzy będą tutaj.
Miał słuszność. Zaalarmowani Komancze podnieśli piekielny zgiełk. Nie mogliśmy ich widzieć, ale poznaliśmy po plusku i bryzganiu wody, że rzucili się w jezioro i płynęli ku wyspie. Musieliśmy uciekać. Ale gdzie był Old Wabble?
– Mr Cutter, Mr Cutter! – ryknąłem, przekrzykując wrzaski Indian. – Mr Cutter, czy jesteście tutaj?
Old Surehand skoczył na brzeg, aby spojrzeć ku obozowi. Po chwili wrócił i zapytał, ale już nie tak spokojnie jak poprzednio:
– Mr Cutter? Macie na myśli Old Wabble’a?
– Tak. Przypłynął ze mną na wyspę, by was ratować, ale nigdzie go teraz nie widzę.
– Nie troszczcie się o niego! Ja go znam, na wszystko ma swoje sposoby.
– Ależ on zginie!
– Nic podobnego, sir! Sam diabeł nie da mu rady. Teraz jest zapewne w mniejszym niebezpieczeństwie niż my. Zostawcie go i uciekajmy. Wszyscy czerwonoskórzy już są w wodzie, a pierwsi za moment dotrą do wyspy. Naprzód, ruszajmy!
Pochwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Z brzegu zobaczyłem, że nie mamy chwili do stracenia. Woda pomiędzy wyspą a obozowiskiem roiła się od głów czerwonoskórych. Płynący na przedzie miał wykonać zaledwie kilkanaście susów, by się dostać na wyspę.
– Tak, do wody! – odpowiedziałem. – Płyńcie za mną, najszybciej jak możecie!
Wskoczyliśmy do jeziora i zaczęliśmy się posuwać powolnymi, lecz silnymi rzutami ramion, jak przystało na dobrych pływaków, którzy nie chcą rychło się zmęczyć. Ryki Indian wzmogły się i były wprost okropne. Zobaczyli, że odpływamy, i starali się nas koniecznie doścignąć.
Nie obawiałem się o siebie – zapewne żaden z nich nie byłby w stanie mnie doścignąć. Ale Old Surehand! Tak doświadczony westman musiał bez wątpienia doskonale pływać, ale osłabiła go niewola. Sam wiedziałem najlepiej, jak indiańskie więzy odbierają siłę rękom i nogom. Płynąc obok, cały czas go obserwowałem. Posuwał się naprzód bez większego wysiłku, owymi zręcznymi ruchami, które rozkładają pracę równomiernie na ręce i nogi. To mnie uspokoiło. Wkrótce jednak zauważyłem, że ruchy jego straciły pewność.
– Czy jesteście zmęczeni? – spytałem.
– Nie – odrzekł – ale straciłem czucie w rękach i w nogach. Ścierpły mi okropnie.
– To skutek więzów. Czy wytrzymacie do brzegu?
– Mam nadzieję. W zwykłych warunkach nie doścignąłby mnie żaden Indianin, ale tak długo leżałem skrępowany, że krew przestała krążyć normalnie.
Po jakimś czasie Old Surehand poczuł szarpiący ból w rękach. Znałem ten objaw, bardzo groźny w sytuacji, gdy człowiek ratuje swe życie pływaniem. Zawołałem:
– Połóżcie się na plecach i poruszajcie tylko nogami! W ten sposób wypoczną wam ręce!
Posłuchał mojej rady i szybkość nasza znacznie się zmniejszyła, gdyż i ja popłynąłem na plecach. Ścigający sunęli za nami, jedni bliżej, inni dalej. Powierzchnia jeziora była tak gęsto pokryta Indianami, że chyba wszyscy Komancze musieli powskakiwać do wody. W każdym razie na pewno niewielu z nich zostało na brzegu. Jeden z wojowników był już zaledwie o sto kroków od nas. Old Surehand zobaczył go i powiedział:
– Musimy płynąć prędzej! Spróbuję, może się uda.
Niestety, po chwili przyznał się:
– Ręce mi znowu cierpną, sir. Płyńcie dalej, a mnie zostawcie!
– Zostawić Old Surehanda? Ani mi się śni! Połóżcie się na mnie w poprzek, ja was poniosę.
– Będziecie poruszać się wolno i czerwonoskórzy nas dościgną.
– Zobaczymy! Szybko!
Usłuchał mnie dopiero wtedy, gdy kilkakrotnie go przynagliłem. Wkrótce zbliżył się do nas pierwszy Indianin, który dotychczas nie rozwinął szybkości, do jakiej był zdolny, ale teraz posuwał się naprzód z taką siłą, tak zręcznie i wytrwale, że nie miałem wątpliwości, iż nas doścignie. Był jednak sam, gdyż reszta Komanczów zostawała coraz bardziej w tyle. W mroku nocy trudno byłoby go dostrzec, gdyby po drugiej stronie nie paliły się obozowe ogniska. Światło ich nie dosięgało wprawdzie ani nas, ani jego, ale rzucało na wodę jasne plamy, po których od czasu do czasu przemykał cień ścigającego. Musiał mieć doskonałe oczy, skoro nie zgubił nas na szerokiej przestrzeni jeziora.
Kiedy mieliśmy już za sobą ze trzy czwarte drogi, Indianin zbliżył się do nas najwyżej na trzydzieści kroków i wydał przeraźliwy okrzyk wojenny.
– Dopędza nas! – rzekł Old Surehand. – To przeze mnie. Jesteście znakomitym pływakiem, ale z takim ciężarem nie zdołacie mu umknąć.
– Pshaw! Woda także nas przecież unosi, a jednego czerwonoskórego się nie boję.
– Ja także nie. Kiedy dopłynie do nas, będzie zgubiony; mam nóż i wraca mi czucie w rękach.
– Zostawcie go mnie! Ja nie leżałem w więzach.
– Czy chcecie go zakłuć? Nie lubię przelewać krwi bez absolutnej potrzeby.
– Tak samo i ja. Uderzę go po głowie i zabiorę z sobą na brzeg.
– Sir, tylko jeden myśliwy mógłby tego dokonać, a nazywa się Old Shatterhand. Mam także niezłe mięśnie, ale muszę kilka razy uderzyć, zanim ogłuszę przeciwnika.
– Tu nie chodzi o samą siłę, trzeba przy tym użyć fortelu. Czy możecie już płynąć?
– Tak, puśćcie mnie. Chyba popłynę.
– Chyba! I wy chcecie walczyć z Indianinem. Na to może się tylko Old Surehand odważyć.
– Znacie, jak widzę, moje nazwisko. Czy mogę się dowiedzieć waszego?
– Zaraz wam pokażę, jak się nazywam. Spróbujcie teraz, czy możecie płynąć sami.
Udało się, ręce nie odmawiały mu już posłuszeństwa.
Podczas próby sił Old Surehanda nie posuwaliśmy się naprzód. Czerwonoskóry dopłynął do nas szybko i wydał ponownie okrzyk zwycięstwa.
– Pozostawcie go mnie i przypatrujcie się, jeśli chcecie – poprosiłem towarzysza, po czym odwróciłem się.
Nieprzyjaciel poznał, że chcę mu stawić czoło, i zatrzymał się. Podnosząc wysoko rękę z nożem, zawołał:
– Przed wami jest wódz Komanczów, Wupa-umugi! Nóż jego pożre oba białe psy!
Ach, więc to on! – ucieszyłem się. Dotychczas nie mogłem rozpoznać jego rysów.
– A tu jest Old Shatterhand, o którym sądzisz, że ujść ci nie zdoła – odrzekłem.