Эротические рассказы

Old Surehand t.1. Karol MayЧитать онлайн книгу.

Old Surehand t.1 - Karol May


Скачать книгу
jeśli udamy się do Paso del Norte albo w ogóle w okolice Rio del Norte.

      – Jesteście wolnymi ludźmi i możecie czynić, co wam się podoba.

      – A więc nie macie nic przeciwko temu, żebyśmy się odłączyli?

      – Nic, zupełnie nic. Ale powiedzcie nam, kiedy zamierzacie odjechać?

      – Zaraz. Nie chcemy niepotrzebnie nadkładać drogi. Wy macie przecież zawrócić.

      – To prawda. A wy, jeśli chcecie się dostać nad Rio Grande del Norte, musicie jechać dalej w tym samym kierunku.

      – Tak. I musimy się tu z wami rozstać, chociaż bardzo nad tym ubolewamy. Cieszy nas tylko to, że nie bierzecie nam tego za złe.

      – Ani mi to przez myśl nie przeszło! Macie własne dobro na względzie, a to jest prawem i obowiązkiem każdego człowieka.

      Old Wabble przysłuchiwał się z obojętną miną, ale twarze Parkera i Hawleya wyrażały gniewne zdumienie. Kiedy wypowiedziałem ostatnie słowa, Parker wtrącił:

      – Prawem i obowiązkiem? Mówicie to tak spokojnie, sir? Ci ludzie przyrzekli jechać z wami na Llano Estacado i obowiązkiem ich jest dotrzymać słowa tak samo, jak naszym prawem żądać od nich spełnienia obietnicy.

      – Każdy postępuje, jak mu się podoba – powiedziałem. – Jeśli ci dżentelmeni chcą się z nami rozstać, to nie tylko nie mamy prawa im przeszkadzać, lecz powinniśmy im nawet dopomóc.

      – Jeszcze im pomagać?! – gniewał się Parker. – Na czym to ma polegać?

      – Na tym, że zaopatrzymy ich w żywność.

      – Bylibyśmy ostatnimi głupcami! Ani mi się śni na to pozwalać!

      Old Wabble musiał się domyślać, dlaczego postępuję w taki właśnie sposób, bo rzekł do Parkera:

      – Największym głupcem jest ten, kto nie wie, do kogo należy rozporządzanie żywnością. Powiadam wam, że dam tym ludziom tyle mięsa, ile nam będzie zbywało. Czy odchodzą od nas ze strachu, czy z innego powodu, to mi wszystko jedno. Dostaną mięso, bo muszą jeść po drodze, to jasne. Kto chce odejść, niech powie, abyśmy wiedzieli, jak rzeczy stoją.

      Wszyscy chcieli odejść z wyjątkiem Parkera i Hawleya, którzy oświadczyli, że wstydzą się tchórzostwa swych towarzyszy. Skończyło się na tym, że ośmiu ludzi otrzymało zapasy mięsa i odjechało po krótkim czasie i niezbyt serdecznym pożegnaniu. Hawley milczał, lecz Parker długo złorzeczył odjeżdżającym.

      – A więc zawracamy, Mr Shatterhand? – spytał Old Wabble.

      – Nie tutaj jeszcze. Musimy dostać się nad potok i pójść jego łożyskiem, aby czerwonoskórzy nie odkryli naszych śladów, jeśli nadejdą jeszcze przed wieczorem.

      – Sprytnie pomyślane! Pójdą śladami naszych wiarołomnych towarzyszy, myśląc, że jesteśmy jeszcze z nimi, a my tymczasem umkniemy w bok. To pomysł tak dobry, że można by go w książce wydrukować, to jasne.

      W dziesięć minut potem znaleźliśmy się nad strumieniem i podążyliśmy jego łożyskiem, brodząc w wodzie.

      Koniom przychodziło to z trudem, ponieważ szerokość i głębokość potoku zmieniała się bardzo często. Ale dopiero po godzinie uznaliśmy, że możemy już wyjść na suchy grunt. Uczyniliśmy to w miejscu skalistym, by nie zostawić śladów, które by nas zdradziły. Teraz mogliśmy mieć już pewność, że uczyniliśmy wszystko, by uniemożliwić Komanczom pościg. Wodą szliśmy przez godzinę na południe, a gdy opuściliśmy ją, podążyliśmy na wschód, aby dostać się do Rio Pecos. Wedle moich obliczeń musiało to nastąpić w miejscu odległym o dwie godziny drogi od brodu. Jeśli nie zajdzie jakiś nieszczęśliwy przypadek, należy się spodziewać, że nie natkniemy się na Komanczów.

      Obie doliny rzeczne, którymi jechaliśmy dotychczas, miały wiele zakrętów. Teraz mogliśmy jechać prosto przed siebie, toteż zużyliśmy mniej czasu aniżeli na jazdę w tę stronę. Mniej więcej o wpół do drugiej dotarliśmy nad Rio Pecos. Niebawem znaleźliśmy miejsce, gdzie powolny prąd wody umożliwiał przepłynięcie rzeki, a potem ruszyliśmy cwałem przez zieloną prerię, leżącą pomiędzy brzegiem a łańcuchem wzgórz. Ponieważ łańcuch ten nie biegnie równolegle do rzeki, lecz zbliża się do niej lub oddala, sawanna nie ma stale tej samej szerokości. Czasem ścieśnia się tak, że tworzy tylko wąskie pasemko, czasem zaś rozciąga się przed oczyma w bezkresną dal. Pędziliśmy jak burza przez trawiastą dolinę.

      Jechałem obok Old Surehanda i postanowiłem go zapytać o coś, co bardzo mnie frapowało:

      – Bywaliśmy razem w różnych stronach, więc dziwne właściwie, że ani razu nie spotkaliśmy się z wami.

      – Dla mnie to zrozumiałe, a i wy także przestaniecie się dziwić, skoro się kiedyś dowiecie, gdzie i jak żyję.

      – Czy to tajemnica?

      – I tak, i nie, jak kto uważa. Nie zwykłem o tym mówić, bo nie należę do ludzi, którzy lubią tracić słowa na próżno.

      Odwrócił się do mnie, a po jego pogodnej dotąd twarzy przemknął cień. Czyżbym dotknął rzeczywiście jakiejś tajemnicy? Wydało mi się, że moje pytanie zabolało go mocno. Zamilkliśmy obaj. Być może, że ten pod każdym względem niezwykły człowiek miał za sobą także i niezwykłą przeszłość.

      Po upływie godziny zostawiliśmy daleko za sobą zielony pas roślinności nad Rio Pecos. Przed nami rozciągała się bezkresna preria. Wystarczyło nam tylko nieco skręcić, aby wkroczyć na właściwy szlak naszej wędrówki.

      Po ostatniej naszej rozmowie Old Surehand zagłębił się widocznie we wspomnieniach, gdyż popędzając konia, jechał na przodzie, sam, ze spuszczoną w zadumie głową. Wtem osadził wierzchowca, zsiadł z niego i zaczął badać ziemię. Kiedyśmy podjechali bliżej, okazało się, że odkrył trop. Zsiadłem także. Old Wabble poszedł za naszym przykładem, zbadał podeptaną trawę i rzekł:

      – To były konie, sześć koni należących do Indian. Ci hultaje jechali jeden za drugim, ale moje stare oczy mogą mimo to wyraźnie naliczyć sześć tropów. Kierowali się ku wschodowi.

      Old Surehand spojrzał na mnie, pełen podziwu dla starego, a ja odpowiedziałem mu takim samym spojrzeniem, gdyż sam nie odczytałbym lepiej tego śladu. Tu, na otwartych sawannach, Old Wabble okazał się tym, czym był dawniej: królem kowbojów, fachowcem, którego zwieść niepodobna. Nie zauważył naszych spojrzeń, a ponieważ nie odzywaliśmy się przez dłuższy czas, zapytał:

      – Czy jesteście może innego zdania, panowie?

      – Nie – odpowiedziałem. – Rozpoznaliście ślad doskonale.

      – Tak, ale tylko sam ślad, sir. Wyciągnięcie wniosków muszę już wam pozostawić, gdyż nie znam ani tych stron, ani uwijających się tutaj czerwonoskórych.

      – Tu może chodzić tylko o Apaczów albo o Komanczów.

      – Do którego z tych plemion mogli należeć ci ludzie?

      – Komancze są w drodze i znajdują się niedaleko za nami. Apacze wiedząc, że tamci wykopali topór wojenny, muszą się mieć na baczności i wysyłać ludzi na zwiady. Ślady biegną na wschód, a więc w stronę Llano Estacado. A który z tych dwu szczepów ma Llano na oku?

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу


Скачать книгу
Яндекс.Метрика