Vortex. Zbiór opowiadań science-fiction. Jarosław PrusińskiЧитать онлайн книгу.
W trakcie misji?!
– Niech się rozłączy, kapitanie – wstawił się Siergiej. – Poczekamy kilka minut.
– Dobra. Rób, co masz robić, ale nie będziemy czekać. Idziemy do następnego modułu. Dołączysz do nas.
W kolejnym module było to samo, co w pierwszym. Żadnych śladów jakiejkolwiek katastrofy, żadnych uszkodzeń. Wszystko wyglądało tak, jakby opuszczono go najwyżej godzinę temu. Bez pośpiechu i paniki. Jakby mieszkańcy wyszli sobie na spacer i nie wrócili.
W pomieszczeniu laboratorium stały szklane cylindry, od małych, kilkucentymetrowych po wielki, prawie dwumetrowy o ściankach grubości dziesięciu centymetrów, stojący na samym środku. Wszystkie były popękane, jakby coś w środku nich wybuchło.
– Ciekawe co za eksperymenty oni tu robili – odezwał się Siergiej wskazując cylindry. – Wysadzali coś?
– Kapitanie – zacharczał Karlton przez głośnik. – Kate nie może się połączyć ze zdalnikiem.
– No wiedziałem, że będą z nią problemy! – dowódca nie krył irytacji. – Sorbo, zobacz co z jej zdalnikiem. Może trzeba go wynieść na zewnątrz, żeby miał lepszy sygnał?
Sorbo wybiegł z modułu ciężko dudniąc krokami. Chwilę po tym, jak ucichły kroki, jego głos rozbrzmiał w komunikatorze:
– Nie ma jej! Zdalnika tu nie ma!
– Jak to, kurwa, nie ma?! A gdzie jest?
– Diabli wiedzą!
– Bil, masz ją na monitorach?
– Nie. GPS4 prawdopodobnie jest uszkodzony. Nie mam lokalizacji.
– Ożeż wy, pieprzone… – kapitan najwyraźniej walczył ze sobą, żeby nie rozwinąć całego, dostępnego mu arsenału obelg. – A tej pindzie cholernej szczać się musiało zachcieć! Akurat teraz!!
– Ktoś ma jakiś pomysł?
Dowódca stał na szeroko rozstawionych nogach, podpierając się pięściami o stolik messy. Wszyscy zebrani: Bil, Kate, Siergiej i Amanda, spuścili głowy.
– A gdzie Sorbo? – zreflektował się nagle kapitan.
– No, jak to gdzie? – zacharczał Bil. – Został w lądowniku, żeby pilnować zdalników.
– No tak, faktycznie… No więc? Jakieś pomysły?
– Tubylcy – rzucił Siergiej, wpatrując się w blat stołu. – Zabrali robota, kiedy przeszliśmy do drugiego modułu.
– Musieliby być praktycznie przy nas, żeby zdążyć tego dokonać w siedem i pół minuty – dowódca pokręcił głową. – Czemu aparatura zbliżeniowa nic nie wykryła? No i gdzie wynieśli zdalnika? Poza tym, nie wierzę w tubylców. Gdyby jacyś tubylcy stali za zniknięciem członków bazy, to byłyby jakieś ślady walki.
– Sądzisz, że fakt zniknięcia zdalnika należy powiązać z losem ludzi w bazie? – odezwała się Amanda.
– A jak mam sądzić? Mam zakładać dwa niezależne źródła znikania?
– Jakieś bakterie? – Kate spojrzała na Amandę. – Coś powodującego błyskawiczny rozkład materii?
– Wybiórczy? Niczego innego nie nadgryzło tylko zeżarło zdalnika? – zagrzmiał dowódca. – Ktoś ma coś mądrzejszego do powiedzenia?
– Będziesz się mnie czepiał za to, że poszłam się wysikać?
– Będę się czepiał twojej głupoty!
– Uczep się swojej! Wielki dowódca, który nie przygotował zwiadu jak należy! Gdzie fly’e, gdzie czujka? Polazłeś tam jak na wycieczkę całą watahą!
– To dobre określenie – kapitan zaśmiał się pogardliwie. – Wataha! Nawet nie muszę się silić na wymyślanie dla was epitetów.
– Kretyn!
– Zamilcz, samico wilka! Jak się takie coś nazywa? Suka?
– Wadera – zakaszlał Karlton.
Siergiej otworzył usta, żeby zainterweniować, ale kłótnia skończyła się jak ucięta nożem. Nikt się więcej nie odezwał. Kapitan osunął się ciężko na swoje krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili Bil wstał, zakaszlał i wyszedł z messy. Inni, zachęceni jego przykładem, również zaczęli zbierać się do wyjścia. Ostatnia podniosła się Kate. Popatrzyła szklistym wzrokiem na dowódcę, nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko westchnęła ciężko i ruszyła w stronę drzwi.
Deszcz skończył się tak samo nieoczekiwanie, jak się rozpoczął. Jakby ktoś zakręcił kran w tych złoto-brązowych chmurach nad ich głowami. Połyskujący metalicznie zdalnik klęczał nad kałużą, obserwując, jak wciąga w siebie okoliczne krople.
– Wygląda jak płaszczka – odezwał się Siergiej. – Jakby to było żywe.
– Mnie to przypomina rtęć – dowódca wstał z kolan. – O, zobaczcie! Zaraz wpełznie w grunt jak kret.
Pozostali zbliżyli się o krok, obserwując kałużę, która kilka minut drgała galaretowato, a po chwili wślizgnęła się w jakieś pęknięcie gruntu. W podobny sposób ześlizgnęła się wilgoć z ich zdalników. Zebrała się w małe kałuże przy ich stopach, potem cienkimi, wijącymi się żyłkami połączyła w jedną większą i zakopała w ziemi.
– Myślicie, że to jest żywe? – spytał Bil.
– Na pewno! – zaśmiał się dowódca. – Żywa ciecz.
– Ciekawe, gdzie to wlazło – Karlton zignorował prześmiewczy ton kapitana.
– Na pewno są podziemne rzeki łączące się z oceanem – odezwała się milcząca do tej pory Amanda. – To wszystko spływa do oceanu.
– Czy ten cholerny Sorbo odczytał coś z dysków bazy? – dowódca nie krył irytacji. – Ile jeszcze będziemy się gapić z nudów w tę fioletową rtęć? Od trzech dni tylko łazimy bez sensu.
– Mówił, że niedługo coś będzie miał – Siergiej oderwał wzrok od miejsca, w które wsączyła się kałuża i popatrzył na dowódcę.
– A ile to jest niedługo? Dzień? Tydzień?
– Powinieneś odpuścić Kate. Mamy przecież jeszcze trzy rezerwowe zdalniki w lądowniku. Cały czas ma siedzieć na statku?
– Zawsze jej bronisz, Siergiej.
– Nie zawsze, ale w tym przypadku…
– Dobra, przestań już mendzić. Jutro ja posiedzę na statku, a ona niech się przewietrzy. Ale ty będziesz osobiście odpowiedzialny za jej zdalnika.
– OK, kapitanie. Przypilnuję jej.
– Nie licz na nic, Siergiej – zaśmiała się Amanda. – Ona i tak na ciebie nie poleci. Już raczej…
– Raczej co?
– Nic.
– Taką jesteś znawczynią kobiet? Po tych wszystkich przeszczepach i modyfikacjach genetycznych, które sobie zrobiłaś, nie wiem czy jeszcze jesteś autorytetem w tych sprawach!
– A ty powinieneś sobie zrobić przeszczep mózgu, debilu!
– Uspokójcie się – zainterweniował dowódca. – Amanda, ty dzisiaj zostajesz w lądowniku. Reszta odstawia zdalniki na miejsce i się rozłącza.
– A Sorbo? – spytał Bil.
– Będzie siedział, aż skończy odczyt!
– To po co jeszcze Amanda?
– Zostanę,