Triumf ciemności. Eric GiacomettiЧитать онлайн книгу.
osobiście zalegalizował stosowanie tortur przez Gestapo i zamknął w obozach dziesiątki tysięcy niemieckich opozycjonistów.
– Chyba nie nadążam.
Himmler ze smutkiem przyglądał się krowom.
– Mówię o korridzie! Co za haniebne widowisko.
Dwa dni wcześniej w Madrycie zaproszono ich na arenę Las Ventas. Aby uczcić „odwieczną przyjaźń niemiecko-hiszpańską”. Przez dwie długie godziny, co prawda osłonięty przed słońcem, ale jednak w ciężkim upale, Himmler obserwował korridę, zlany potem i zdegustowany. Kiedy burmistrz oprowadzał go po pomieszczeniach aren, gdzie mieli się spotkać z torreadorami, Himmler o mało nie zemdlał na widok jeszcze ciepłych trupów byków. Powietrze w suterenach przesiąknięte było odrażającą, oblepiającą wonią udręczonych zwierząt i śmierci. Podobnie jak Führer, szef SS kochał zwierzęta i nie mógł pogodzić się z tym, że robi im się krzywdę.
Mercedes wił się serpentynami ciągnącymi się bez końca. Słońce zbliżało się do kresu codziennej wędrówki ponad masywami górskimi. Ciężkie chmury barwiły się na pomarańczowo.
Himmler stuknął w tylną szybę sygnetem, na którym widniały dwie runy SS.
– Naród iberyjski kipi okrucieństwem. Zbyt dużo krwi Maurów płynie w jego żyłach.
– Tak pan sądzi? – zdziwił się kapitan.
Władca SS zwrócił na podwładnego poirytowaną twarz.
– Wydaje mi się, że nie podziela pan mojej opinii. Może byłoby lepiej, gdyby opuścił pan już ten kraj. Powinienem znaleźć panu przydział zgodny z pana osobowością. W obozie w Dachau brakuje nam oficerów…
Kapitan poczuł mrowienie na karku. Serce biło mu coraz szybciej.
– Ma pan rację, to było haniebne widowisko.
Himmler przypatrywał mu się przez chwilę, a potem parsknął czymś, co miało być gromkim śmiechem, brzmiało jednak raczej jak ciąg świszczących, drażniących uszy spazmów.
‒ Żartowałem, mój Wilfredziku. Zapewniam, że toleruję u podwładnych pewną niezależność poglądów. Wolno panu lubić korridę, o ile oczywiście pozostaje pan wobec mnie lojalny aż do… krwi.
Kolumna zwolniła, wchodząc w długi zakręt nad przepaścią.
Przed zmęczonymi oczyma podróżnych wyrósł masyw najeżony ostrymi jak piła skałami. Poniżej, w połowie góry, ujrzeli sześciany budynków uczepionych urwistego zbocza w kształcie wyciągniętych palców.
– Nareszcie – szepnął Himmler – klasztor Montserrat.
– Ambasador mówił mi, że przedłużył pan podróż o jeden dzień specjalnie po to, żeby przyjechać tu po… Graala. To prawda?
Wyraz twarzy Himmlera uległ dziwnej zmianie. Jego oczy się zwęziły, tworząc dwie szparki za małymi okularami w stalowych oprawkach.
– Ambasador nie potrafi utrzymać języka za zębami, ale mniejsza o to. Zna pan Parsifala Wagnera? Czytał pan książkę Wolframa von Eschenbacha o Graalu?
Kapitan ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że nie miał okazji bywać w operze ani czytać przez lata wojny domowej.
– Tak, ale to było ładnych kilka lat temu.
Kolumna szybko zbliżała się do celu. Po obu stronach poszerzonej drogi przy wjeździe na teren klasztoru stały opancerzone wozy uzbrojone w karabiny maszynowe. Na skały padało łagodne, niemal różowe światło zachodzącego słońca.
Himmler wsunął dłonie w czarne rękawiczki.
– Święty kielich Graal przechowywano w zamku wtulonym w zbocze góry. To mityczne miejsce nosiło nazwę Montsalvaje i zgodnie ze wskazówkami Eschenbacha znajdowało się w Pirenejach. Podobieństwo etymologiczne wskazuje, że może to być Montserrat.
Kapitan słuchał w skupieniu.
– Graal… On zawsze był mi przeznaczony!
Nagle twarz Reichsführera rozbłysła. Ogarniał go trans. Jego ręce gorączkowo się poruszały, jakby lada chwila miał ująć w nie święty kielich.
– Ale czy Graal to nie legenda?
– Dostrzega pan tylko zewnętrzną skorupę rzeczy, nie widzi pan kryjącej się pod nią rozpalonej lawy. Prawdziwy Graal jest zupełnie czym innym. To Czarne Słońce Aryjczyków.
Kapitan zachował pozorną obojętność, mimo że dziwne słowa najpotężniejszego po Führerze obywatela Rzeszy wprawiły go w osłupienie. Czarne Słońce? Dowódca SS postradał rozum.
Uznał jednak, że bezpieczniej będzie zachować takie wnioski dla siebie.
Kolumna toczyła się aleją biegnącą między szpalerami sosen i lip, wiodącą na imponujących rozmiarów dziedziniec, gdzie czekała zwarta grupa ludzi w mundurach. Oddział Legii Hiszpańskiej, brzuchaty generał w otoczeniu sześciu oficerów, mnisi w czarnych habitach, a nad głowami ich wszystkich ogromne flagi hiszpańskie i niemieckie zatknięte na murach. Z boku, oparty o granitowy krzyż, stał wysoki, szczupły mężczyzna w garniturze tak jasnym jak jego cera. Na głowie miał panamę wsuniętą lekko na bakier.
Himmler usiadł prosto, z jego twarzy zniknęły ekstaza i rozmarzenie.
– A przecież prosiłem, żeby nie czekał tu na mnie żaden komitet powitalny… Na szczęście jest też drogi Oberführer Weistort. To wielki podróżnik, przemierzył egzotyczne kraje, towarzyszył wyprawie Schäfera do Tybetu, tej, o której pisano w „Völkischer Beobachter”. – Wskazał palcem cywila, który zgniótł czubkiem buta niedopałek papierosa i teraz patrzył w ich stronę. Mężczyzna z blizną lekko skinął im głową. – Słyszał pan o nim? – zapytał Himmler.
– Tak, oczywiście – odparł kapitan, nadając głosowi obojętne brzmienie, by ukryć, że jest zaskoczony, ponieważ służby wywiadowcze z ambasady nie uprzedziły go o obecności oficera SS. Słyszał o Weistorcie od młodszego brata, który wstąpił do SS przed trzema laty. Oberführer był jednym z bliskich współpracowników Himmlera i żelazną ręką trzymał formacje rozproszone po szkołach oficerskich Czarnego Zakonu. Krążyły pogłoski, jakoby organizował dziwne ceremonie, mówiło się też, że w swej nienawiści do chrześcijaństwa posunął się do spoliczkowania biskupa Kolonii, gdy hierarcha sprzeciwił się prześladowaniu Żydów. Jego ogromny wpływ na Himmlera przysporzył mu wielu wrogów w sztabie generalnym.
– Dlaczego nie nosi regulaminowego munduru SS? – zapytał kapitan.
– Regulaminów nie tworzy się dla ludzi takich jak on – powiedział Himmler, wkładając czarną czapkę na spocone czoło.
Kolumna zatrzymała się tuż przed komitetem powitalnym, którego członkowie jak jeden mąż stanęli na baczność. Podoficer Legii podszedł, by otworzyć drzwiczki mercedesa. Himmler wysiadł z auta przed kapitanem i mechanicznie odpowiadał na faszystowskie pozdrowienie Hiszpanów. Uprzejmie wysłuchał wyrazów wdzięczności padających z ust generała, choć nie rozumiał z tego wszystkiego ani słowa, a potem zwrócił się do zakonników, którzy z szacunkiem skłonili przed nim głowy. Jeden z mnichów wydukał kilka słów, które przetłumaczył mu kapitan:
– Ojciec Andreu cieszy się, że może pana gościć. Pragnie przeprosić w imieniu opata, który przebywa obecnie w Gironie. Zbyt późno powiadomiono go o pańskim przybyciu.
Himmler ze znużeniem machnął ręką i pochylił się, by szepnąć kapitanowi do ucha:
– Proszę im powiedzieć, że nie życzę sobie, by zakłócano mi spokój podczas pobytu w klasztorze.
– To