Triumf ciemności. Eric GiacomettiЧитать онлайн книгу.
się na jego twarz, utykał i szurał podeszwą o posadzkę. Zarówno dwaj strażnicy, jak i pielęgniarka, gdy ich mijał, patrzyli tylko na jego nogę i przyspieszali kroku. Udało mu się pokonać długi korytarz i nie zwrócić na siebie uwagi. Jeśli się nie mylił, szedł w stronę zewnętrznego muru, więc oddalał się od dziedzińca wewnętrznego. Wszystkie wyjścia były strzeżone, lecz służbowe z pewnością nie tak pilnie.
A Tristan szukał przede wszystkim jednego. Prowadził go zapach.
Śmierć ma trzy zapachy.
Pierwszy jest kwaśny i ulotny, ale przesiąka wszystko na swej drodze. I właśnie za tym zapachem świeżych zwłok szedł Tristan. Wyczuł go przy końcu korytarza, unosił się przy schodach.
Wystarczyło dotrzeć do źródła.
W miarę jak szedł w dół po oświetlonych dogorywającą żarówką schodach, odór się nasilał. To już nie była ta kwaśnawa woń co na początku, ale cierpkie wyziewy napływające gęstymi falami.
Odór ciał, które tracą resztkę godności.
Kostnica znajdowała się tuż obok. Woń śmierci chwytała za gardło, zamieniała się w koszmar. Francuz wstrzymał oddech i pchnął drzwi.
Przestrzeń w tym magazynie podzielono na dwie strefy: po jednej stronie rozstrzelani, których część czekała na swój dół od wielu dni, po drugiej więźniowie zmarli z głodu albo na skutek choroby, o przezroczystej skórze służącej za całun szkieletom. Tristan szedł przez salę. Żeby zaoszczędzić trochę miejsca, niektóre ciała układano w stosach; rozkładając się jedne na drugich, zlewały się niczym topniejący sorbet. Zapach był inny, nie działał już na węch, ale raczej na wyobraźnię, przywołując obrazy toczonych przez robactwo rozkładających się trupów, czarnego lotu kruków… Tristan zatoczył się, ale zapanował nad sobą: tu przynajmniej nikt nie będzie go szukał. Po przesłuchaniu przez sędziego Tierosa wiedział, że ciała rozstrzelanych grzebane są w dołach na terenie więzienia, a inne trupy rzucane do zbiorowych grobów na zewnątrz. Potwierdzeniem tego był rząd worków leżących na podłodze przed zamkniętymi drzwiami.
Tych worków było jedenaście. Wszystkie z grubsza takie same. Wszystkie z siermiężnego płótna. Z płótna z odzysku, zszytego byle jak grubymi nićmi. Na jednym z worków widać było jeszcze nadruk: ziarna kawy. Śmierć przetwarzała wszystko.
Tristan dokładnie oglądał prowizoryczne całuny. Siódmy wydał mu się odpowiedni: nie cuchnął jeszcze zbyt mocno i nic nie przeciekało przez płótno. Chwycił nić, którą go zaszyto, i ostrożnie wyciągnął. Potrzebował jej. Ciało leżało na plecach, wychudzone i wzdęte. Tristan chwycił je za nogi i przetoczył na galaretowatą stertę rozstrzelanych.
Teraz miejsce się zwolniło.
Kroki rozbrzmiały tuż przed południem. Ciężkie buty miarowo stukały o posadzkę.
– Ile mamy zabrać dzisiaj?
Szelest papieru.
– Jedenaście.
– Tam gdzie zwykle?
– Nie, dół jest pełen. Ostatnio okoliczni mieszkańcy zobaczyli wystającą z ziemi rękę. Robi się zamieszanie. Trzeba znaleźć inne miejsce, w pobliżu, ale na uboczu.
– I znowu mamy tyrać jak katorżnicy? Mam tego serdecznie dość! Powiedz, czy te trupy są ubrane?
– Sam zobacz.
Tristan usłyszał, jak coś się rozdziera.
– Nagi jak Adam w raju! To dobrze. Nic z nich nie zostanie.
– Gdzie chcesz się ich pozbyć?
– Na Tibidabo.
– Na wzgórzu?
– Tak, od początku wojny jest tam tylko jeden myśliwy, więc aż się roi od zwierzyny. Zwłaszcza od dzików. A te stworzenia żrą wszystko.
Francuz usłyszał, że znów coś się rozdziera. Jedne ze zwłok ożyły.
– Tylko nie dziki, tylko nie dziki!
– Zawołaj sędziego! – wrzasnął jeden ze strażników. – To więzień. Chciał dać nogę.
Leżąc w całunie, Tristan zrozumiał, że wszystko na nic. Kiedy dwaj więźniowie niezależnie od siebie próbują wcielić w życie taki sam pomysł ucieczki, zwykle obaj wpadają.
– Otworzyć wszystkie worki – syknął sędzia, który natychmiast przybiegł.
Ostrze noża, którym rozcięto worek, skaleczyło ucho Francuza. Krzyknął z bólu.
– A ja cię wszędzie szukałem – rozpromienił się Tieros. – Mam dla ciebie nowinę.
Tristan wstał, chwiejąc się na nogach. Sędzia uśmiechnął się do niego.
– Dziś umrzesz.
9
Londyn
Kwatera w Westminsterze
Maj 1941
Kiedy wyszedł z podziemnego bunkra, wyziewy zimnego popiołu chwyciły go za gardło. Paskudne, duszące jak gazy bojowe. Kasłał, zasłaniając usta jedwabną chusteczką z wyhaftowanym dużym C, i wtedy ujrzał wznoszące się przed nim kamienne szkielety. Z aroganckich i majestatycznych wiktoriańskich rezydencji dziś pozostały tylko osmolone fasady bez okien. Za nimi olbrzymie cienie tańczyły w promieniach zachodzącego słońca. Tańczyły i pożerały.
– Mój Boże… a więc tak wygląda Apokalipsa – szepnął rwącym się głosem.
Wokół niego wszędzie słychać było eksplozje i wycie syren. Uniósł głowę i zobaczył drobne metalowe meteoryty, które spadały z nieba, ciągnąc za sobą smugę ognia. To nie były niemieckie samoloty. Chciało mu się wyć ze złości, ale z jego wyschniętych ust nie wydobył się żaden dźwięk. Na jego oczach Londyn zamienił się w stos ruin. Płomieni. I zabitych.
Za betonowym schronem rozległ się głuchy odgłos. Kolejna eksplozja. Kamienie wypadły nie wiedzieć skąd i wylądowały na czubkach jego zabłoconych pantofli.
– Trzeba wrócić do środka, panie premierze! – krzyknął stojący obok niego człowiek, pułkownik w brudnym, podartym mundurze.
Winston Churchill zwrócił oczy na wojskowego, ale nie miał siły mu odpowiedzieć. Zanim zdążył zaprotestować, dwóch wartowników odciągnęło go do tyłu, by wrócił do swej nory.
Mózg prawie go już nie słuchał, stał się wyłącznie ciężarem dla jego ciała. Lekarstwa, do których przyjmowania dniem i nocą zmuszał go osobisty lekarz, kilka tygodni temu unicestwiły jego wolę.
Po kilku minutach wędrówki przez cuchnący wilgocią tunel znalazł się w sali konferencyjnej przed grupą oficerów o zmęczonych twarzach.
– Wszystko przepadło, panie premierze – rzucił jeden z nich, generał o sumiastych wąsach. – Niemcy mają City, a na północy wkraczają na Piccadilly Circus.
Churchill z niedowierzaniem pokręcił głową.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на