Branki w jasyrze. DeotymaЧитать онлайн книгу.
i przyniosła szczęście”. Związała niejako istnienie tego kwiatu z losem własnym i z losami drogich sobie istot.
– Nie zostawię ciebie, mój wróżebny kwiatku – szepnęła. – Ale jak cię tu zabrać?
Rzeczywiście, nie było łatwo zapakować tę drobną roślinę, by nie uszkodzić gałązek, zwłaszcza teraz, kiedy zmiękły. Elżbieta oparła się na stole, wyjęła różę z czarki i zastanawiała się nad wyszukaniem odpowiedniego puzderka, gdy z głównej baszty rozległo się donośne trąbienie.
Mimo zadymki panującej na dworze, dostrzegła dwóch jeźdźców. Pędzili co koń wyskoczy. Tuman śniegu kłębił się wokół nich. Elżbieta rozpoznała bułanego konia męża. Ale na nim siedział ktoś inny… Dalej paź Feliś… Tak, to Feliś!
Zapomniawszy o ostrożności, otworzyła drzwi i przez sypialnię wybiegła na ganek.
Koń mężowski z zakapturzonym, ośnieżonym jeźdźcem zatrzymał się na dziedzińcu. Elżbieta zbiegła na dół, odsunęła rygiel i jak strzała przemknęła przez sień na dziedziniec. Kiedy była już blisko, rozpoznała jeźdźca.
– Ludmiła! Ty tutaj! – krzyknęła. – Co z moim mężem? Żyje?
– Żyje, ale uciekaj, ty, Jaś, wszyscy! Tatarzy idą… Sandomierz spalony, wsie wyrżnięte. Kraj w ogniu! – wyrzuciła z siebie jednym tchem Ludmiła.
Dziecinna psota
Jaś, widząc, że drzwi do komnaty są uchylone, wetknął swoją złotą główkę. Gdy zobaczył, że w pokoju nie ma matki, wsunął się śmielej. Jego uwagę od razu przykuł czarno ziejący otwór, którego nigdy wcześniej nie widział. Z początku chłopiec nieco się przeraził. Powoli jednak ciekawość zwyciężyła. Podszedł bliżej i zaczął się przyglądać, co chwila zerkając ku drzwiom. Czuł, że w każdej chwili może być przyłapany na gorącym uczynku. Kiedy spostrzegł różę jerychońską, wszystko inne mogło już nie istnieć. Róża od dawna go fascynowała; marzył, by się nią pobawić, ale matka nigdy nie pozwalała jej dotykać. A teraz leżała sobie sama na stole i była wyjęta z wody. Wspiął się więc na krzesło, chwycił ją i zaciskając w dłoni, zeskoczył. Z zainteresowaniem przyglądał się zdobyczy.
Z początku trzymał gałązkę delikatnie, potem zaczął badać, skubać i szarpać. Próbował, czy jagody mocno się trzymają, czy nie można choć jednej z nich oderwać i rozłupać. Nagle usłyszał głos matki. „Co tu robić?” – zastanawiał się przerażony. Położyć różę na miejscu? Za wysoko. W ostatniej chwili, w dziecinnej rozpaczy, cisnął gałązkę do otwartego na oścież schowka. Prawie w tym samym momencie weszła matka, a za nią kochana i nigdy niestrudzona towarzyszka zabaw, Ludmiła. Jaś uczepił się jej sukni i wrzasnął z radości:
– Nareszcie jesteś! Gdzie byłaś? Gdzie się schowałaś?
Ludmiła nie odpowiadała na pytania dziecka. Patrzyła na przyjaciółkę, w której zachowaniu wyczuła coś dziwnego i niepokojącego. Elżbieta na widok otwartej kryjówki zrozumiała swoje sprzeniewierzenie się zaufaniu mężowskiemu. Instynktownie zaryglowała drzwi i zaczęła wstawiać kamienie. Trudno jej było dobrać odpowiednie, ponieważ zapomniała, w jakim porządku były ułożone. Ludmiła pośpieszyła z gorączkową pomocą. Nie pytała o nic, tylko jak najszybciej zabrała się do pracy, starając się zamurować otwór. Jaś patrzył na to wszystko i niczego nie rozumiał. Zastanawiał się, dlaczego obie tak się śpieszą i dlaczego są zdenerwowane. Ktoś zastukał do drzwi. Wreszcie kamienie się złożyły i deszczułka zapadła. Elżbieta odsunęła rygiel i ujrzała Ruperta.
– Któż to zamknął? Na miłość boską, trzeba się naradzić. Już kazałem wszystko do drogi gotować, co najkosztowniejsze zabierać. Może pani jeszcze co każe?
– Chłopów ostrzec – zawołała Elżbieta, przesuwając ręką po czole i zbierając rozproszone myśli. – Wieś całą zawiadomić, niechże i oni uciekają, tu nikt nie powinien zostać!
– Jak to nikt? Ja zostanę! Muszę bronić zamku. Pan mi go powierzył – odparł z dumą Rupert.
– Bronić zamku? A kto nas będzie bronił w drodze? To szaleństwo. Ilu masz ludzi? Trzydziestu? Cóż to znaczy przeciw Tatarom? Niech wezmą te mury, niech je zniszczą, spalą, byle wszyscy się uratowali.
Rupert po chwili wahania musiał przyznać jej rację, bo nic już nie odpowiedział. Spuścił głowę i wybiegł. Razem z nim wymknął się Jasio. Na dziedzińcu czekało go wiele atrakcji: siodłano konie, wytaczano sanie, ładowano juki i skrzynki; panował rwetes i zamieszanie.
– Może źle, że zamurowałam cały nasz majątek. Bezpieczniej byłoby zabrać… Może jeszcze wyjąć? – zastanawiała się na głos Elżbieta.
– Nie ma czasu, nie ma czasu – ponaglała Ludmiła. – Przecież murów nie będą rozbijali… Kiedyś to wszystko odnajdziesz. Teraz zabieraj, co możesz, i w drogę!
– Więc oni są tak blisko?
– Nie wiem. Widziałam ogromne łuny, ale trudno ocenić, jak daleko świeci łuna. Może są gdzieś daleko… A może wcale nie przyjdą… Najczęściej pojawiają się tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa, jak w tym nieszczęsnym Witowie…
– Jak to w Witowie? – zdziwiła się Elżbieta, nic jeszcze nie wiedząc o losach tego miejsca ani o pobycie Ludmiły w klasztorze. – Przecież zostawiłam cię u królowej.
Tu Ludmiła w bezładnych słowach zaczęła opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło, kiedy na dziedzińcu odezwał się wielki dzwon na trwogę.
– O Boże! – krzyknęła Ludmiła. – To zupełnie jak tam, w Witowie…
– Nie bój się, Ludko. To chłopów zwołują, to dla nich znak, że zbliża się niebezpieczeństwo.
Istotnie, na odgłos dzwonu ścieżką pod górę zaczęły ciągnąć przestraszone tłumy. Ludzie cisnęli się do bramy, gdzie Rupert informował, jakimi szlakami najlepiej uciekać i z rozkazu Elżbiety rozdawał, co mógł, na drogę: kożuszki i suchary ze składów zamkowych. Wszyscy mieli kierować się ku stronom śląskim. Ale kilka rodzin chłopskich, nie czekając na hasło dzwonu ani na zapomogę, po usłyszeniu pierwszych wieści ruszyło w stronę lasu, wioząc swój dobytek – trochę żelastwa do kośby i żniwa, kilka garnczków, pasiastych poduszek i jakieś szare, bezbarwne toboły. Zewsząd sterczały płowe główki dziecinne, spomiędzy których od czasu do czasu wysuwał się różowy ryjek prosięcia lub gęś wyścibiała szyję.
Rupert, zadziwiająco przytomny i zapobiegliwy, szykował cały dwór na wzór karawany. Naprzód wysłał konno kilku dzielnych pachołków, żeby sprawdzili drogi i sprzątnęli zaspy śnieżne. W tym czasie służba obiegła Elżbietę, pytając, co ma zabrać, a co zostawić.
– Czy już można zamykać? – spytała służąca, stojąc nad czerwonym kufrem.
– Jeszcze nie, zaczekaj. Muszę włożyć różę. Gdzie moja róża? – denerwowała się Elżbieta. – Co to znaczy? Wszak była tu niedawno?
Niewiasty rzuciły się do szukania, odsunęły wielkie krzesła, czołgały się pod stołem, aż w końcu zniecierpliwiona Ludmiła przerwała poszukiwania.
– Ach, dajcie spokój, czy to warto tracić czas?
– I tak, moja pani, jeszcze nie można ruszać – odezwała się jedna z dziewek. – Jegomość Rupert rozkazał faski nadziewać jadłem i beczułkę z winem zatoczyć na sanie. Powiada, że będziemy jechali przez puszczę i musimy się dobrze zaopatrzyć, aby nie pomrzeć z głodu.
W tej chwili Elżbieta,