Wyprawa Gniewomira. Piotr SkupnikЧитать онлайн книгу.
myślę.
− A o czym, moja piękna?
− O pewnym śnie, który powtórzył się już trzykrotnie.
− Jakiż to sen?
− Taki, w którym zostałam porwana.
− Przez kogo?
− Nie wiem. Był to jakiś morski rozbójnik. Porwał mnie wówczas, kiedy ty byłeś poza domem. Na jego łodzi przemierzyłam ogromne morza, aż dotarłam do dziwacznego kraju, zamieszkałego przez potwory oraz ludzi różniących się od Normanów i Słowian. Trafiłam do siedziby strasznego, owładniętego mrokiem człeka, który oddawał cześć jakiemuś krwiożerczemu bożkowi. Mężczyzna ten zniewolił mnie i zaciągnął do łoża. Nim się zbudziłam, ujrzałam nóż przytknięty do szyi.
Welewitka przerwała na chwilę, aby zaczerpnąć powietrza. Nim zdążyłem się odezwać, kontynuowała:
− Widziałam również ciebie. Wyruszysz w podróż, aby mnie odnaleźć. Będą z tobą nie tylko twoi ludzie, lecz także inni wojownicy, płynący na osobnych statkach. Wspólnie napadniecie na siedlisko zła i spalicie je. Będziesz walczył ze strasznym człowiekiem, który cię zabije. Uczyni to jednym pchnięciem w serce.
Ostre jak nóż słowa niewiasty zmroziły mi krew w żyłach. Momentalnie poczułem chłód. Szybko jednak przegnałem mroczne myśli i uśmiechnąłem się słabo.
− Z twoich słów wynika, że oboje zginiemy – stwierdziłem.
Nie spuszczając ze mnie wzroku, Welewitka odparła:
− Tak. Widziałam wszystko.
− Sen nie musi się ziścić.
− Wiem, lecz może. Sny często ostrzegają nas przed niebezpieczeństwem.
− Owszem, lecz nie zawsze mają jakieś znaczenie.
− Nie nam to oceniać.
− Posłuchaj mnie, kobieto. Czy śniłaś o tym, że przybędę do Arkony i uwolnię cię spod jarzma Radosława?
− Nie.
− A widzisz. Mimo to porwałem cię i stałaś się wolna.
Odmieniłaś swój los z własnej woli, a ja ci w tym pomogłem. Dlatego nie zważaj na sny i żyj w spokoju. Nie pragnę, abyś stała się wieszczką.
− Wiem, Gniewomirze. Życzysz sobie, abym dała ci szczęście.
− Owszem, ukochana.
Welewitka roześmiała się, zarzucając mi ręce na szyję.
Następnie dotknęła wargami mych ust. Ja odwzajemniłem pocałunek. Kochaliśmy się długo i namiętnie, aż w końcu zmęczeni padliśmy na posłanie. Wspaniałe włosy żony przylepiły się do mojej twarzy. Upojony ich cudowną wonią szybko zasnąłem. Tamtej nocy nie miałem żadnych snów.
Rozdział drugi
Nastała wreszcie upragniona wiosna. Słońce grzało coraz mocniej. Wszędzie zalegało rozmokłe błoto, powstałe z roztopionego lodu i śniegu. Tu i tam pojawiały się pierwsze kępy soczystej trawy. Ptaki powitały koniec mrozów głośnym śpiewem. Ich radosne trele wprawiały każdego w pogodny nastrój. Niemal wszyscy radowali się z pierwszych, wiosennych dni.
Kiedy gościńce stały się przejezdne, wyruszyliśmy w drogę. Było nas pięćdziesięciu zbrojnych wojów. Podążaliśmy wytyczonym traktem, wiodącym z Gniezna do Kołobrzegu. Szliśmy piechotą, gdyż mieliśmy tylko cztery konie, które objuczyliśmy zapasami jadła.
Nie cieszyłem się zbytnio tą wędrówką, gdyż troskałem się o Welewitkę, która pozostała w grodzie. Niewiasta zaszła w ciążę po raz wtóry, wiec uznaliśmy, że powinna pozostać w Gnieźnie pod troskliwą opieką Jaśka Tura i księdza Teobalda. Wszyscy troje mieli dołączyć do nas dopiero po szczęśliwym rozwiązaniu. Mojej kobiecie nie spodobał się ten pomysł. Dlatego przez kilka dni była oporna. Ostatecznie jednak dała się przekonać. Sama przecież wiedziała, że jest to najbezpieczniejsze wyjście. Przeżyliśmy więc kolejną rozłąkę. Ona pozostała w stolicy, a ja wyruszyłem w drogę do nowego domu.
W Kołobrzegu sprzedaliśmy nasz stary drakkar, który nie nadawał się już do żeglugi. Kadłub statku był zbutwiały i zaczął już gnić, co sprawiło, że przeciekał w kilku miejscach. Poprzedni herszt Zbysław nie dbał o okręt. Dlatego ten szybko zniszczał. Teraz mógł posłużyć już tylko za podpałkę. Jedynie płótno z zapasowego żagla, można było jeszcze wykorzystać.
Z Kołobrzegu wyruszyliśmy do ziem, które nadał mi książę Bolesław. Powiódł nas tam człek, o imieniu Dobrosław. Był to wysoki i barczysty woj, należący do grodowej załogi Gniezna. Pochodził jednak z Pomorza i znał położenie moich włości. Ponadto ślubował mi wierność i dołączył do mej załogi jako jeden z drużynników. Wiedziałem jednak, że skrycie będzie on donosił władcy o moich poczynaniach. Pojmowałem, że syn Mieszka nie darzył mnie jeszcze pełnym zaufaniem i dlatego przysłał mi jednego ze swoich ludzi, gdyż wolał mieć wszystko na oku.
Moje ziemie okazały się dość rozległe. Obejmowały one gęste bory pełne dzikiego zwierza, liczne łąki porośnięte różnobarwnym kwieciem i ziołami, rozległe pola uprawne oraz sześć wsi, w tym dwie rybackie, położone niemal nad brzegiem morza. Terytorium to otaczały majątki kołobrzeskich i gdańskich dostojników. Jako właściciel ziemski byłem tam kimś zupełnie nowym, dlatego miejscowi mogli uznać mnie za niepożądanego intruza. Musiałem więc działać szybko i zdecydowanie.
Gdy tylko przybyłem na miejsce nakazałem, aby w regularnych odstępach ustawiono słupy graniczne, oddzielające moje ziemie od innych posiadłości. Następnie zacząłem odwiedzać podległych mi wieśniaków. Przekonałem się, że wsie otoczone są drewnianą palisadą. Żyjący w nich chłopi gotowi byli bronić swych domów nawet za cenę własnej krwi. Ich determinacja bardzo mnie zadowoliła.
Cieszyłem się, że przypadli mi ludzie, którzy wiedzą, co to walka z wrogiem. Szybko wybrałem spośród nich sześćdziesięciu silnych mężczyzn i przyjąłem ich do drużyny. Odtąd mieli uczyć się wojaczki i pomagać przy budowie dworu. Na początku nie byli z tego radzi, lecz kiedy obiecałem im, że na czas żniw zostaną zwolnieni, uspokoili się. Jednego z chłopów, który nieustannie nawoływał do buntu osobiście powiesiłem na gałęzi jarzębiny.
Wkrótce wypatrzyłem rozległe wzgórze leżące kilkaset kroków od morza. Natychmiast wziąłem się do pracy wraz z moimi ludźmi. Wycięliśmy kilka drzew porastających pagórek i przygotowaliśmy teren pod budowę domu. Szybko wznieśliśmy solidne domostwo z drzewa dębowego. Chałupa miała dwie obszerne izby, strych oraz spiżarnię. Dach uszczelniliśmy słomą i dziegciem oraz wzmocniliśmy go drewnianymi gontami. Wybudowaliśmy również stodołę, chlew, spichlerz, kuźnię, kurnik i wychodek oraz kilka dodatkowych, mniejszych chat. Wznieśliśmy też pomieszczenie przeznaczone na Dom Boży.
Kiedy domostwa już stały przyszła kolej na umocnienia. Otoczyliśmy nasz niewielki gród wałem ziemnym, który wzmocniliśmy przytaszczonymi z plaży kamieniami. Na szczycie wału ustawiliśmy palisadę tworzącą solidny częstokół. Jedyną luką była dwuskrzydłowa brama, wyposażona w metalowe sztaby. Dostępu do niej strzegła solidna czatownia, mogąca pomieścić pięciu łuczników. Nad bramą umieściłem wypchany niedźwiedzi łeb. Był on widocznym znakiem, który miał odstraszać wrogów.
Poważną niedogodnością był jednak brak studni. Wielokrotnie próbowaliśmy ją wykopać, lecz bez powodzenia. Po wodę musieliśmy więc chodzić do pobliskiego strumienia lub do znajdującej się dość daleko rzeki. Dlatego nakazałem budowę beczek, do których łapaliśmy deszczówkę. Dzięki temu mieliśmy stały dostęp do wody pitnej.
Wiadomym było, że nie dla