Korekty. Джонатан ФранзенЧитать онлайн книгу.
się ich porównać z sukcesami jego brata Gary’ego, bankiera i ojca trojga dzieci, ani siostry Denise, która w wieku lat trzydziestu dwóch była menadżerem modnej restauracji w Filadelfii. Jeszcze niedawno miał nadzieję, że do przyjazdu rodziców zdoła sprzedać swój scenariusz, ale pierwszą wersję ukończył dopiero po północy we wtorek, a potem musiał odrobić trzy czternastogodzinne dyżury u Bragga Knutera & Speigha, żeby mieć na sierpniowy czynsz i ze stosunkowo czystym sumieniem zapewnić właściciela mieszkania o swojej wypłacalności we wrześniu i październiku, oprócz tego musiał zrobić zakupy, posprzątać, a wreszcie, dzisiaj tuż przed świtem, napić się przechowywanego pieczołowicie xanaxu. W związku z tym wszystkim niemal od tygodnia nie widział się z Julią ani z nią nie rozmawiał. Nie odpowiedziała na niezliczone nerwowe wiadomości, które zostawił na jej automatycznej sekretarce: czy mogłaby zjeść lunch z nim, Denise i jego rodzicami w sobotę w południe i żeby w miarę możliwości nie wspominała o tym, że jest mężatką. Nie zadzwoniła ani nie przysłała maila, co nawet kogoś znacznie bardziej stabilnego emocjonalnie od Chipa skłoniłoby do niepokojących domysłów.
Na Manhattanie lało tak mocno, że woda spływała po elewacjach i pieniła się wokół studzienek ściekowych. Kiedy taksówka zatrzymała się przed budynkiem przy Dziewiątej Wschodniej, Chip wziął pieniądze od Enid i podał je kierowcy przez okienko w przezroczystej przegrodzie. Zaraz po tym, jak taksówkarz w turbanie powiedział „dziękuję”, Chip uświadomił sobie, że napiwek jest za niski, wyjął z portfela dwa dolarowe banknoty i poklepał nimi kierowcę po ramieniu.
– Wystarczy! – zaskrzeczała Enid, próbując złapać go za rękę. – Przecież podziękował!
Ale pieniądze już znikły. Alfred mocował się z drzwiami, usiłując otworzyć je korbką od szyby.
– Za to trzeba pociągnąć, tato.
Chip prawie położył im się na kolanach, żeby dosięgnąć klamki.
– Ile dałeś mu napiwku? – zapytała Enid, kiedy pod osłoną markizy czekali, aż taksówkarz wyjmie torby z bagażnika.
– Jakieś piętnaście procent.
– Na moje oko to było co najmniej dwadzieścia.
– Świetnie, pokłóćmy się o to. Czemu nie?
– Dwadzieścia procent to dużo za dużo – odezwał się Alfred grzmiącym głosem. – Trzeba zachować rozsądek.
– Życzę miłego dnia wszystkim państwu – powiedział kierowca, właściwie bez ironii w głosie.
– Napiwek to nagroda za jakość usługi i uprzejmość – ciągnęła Enid. – Jeśli jestem z nich wyjątkowo zadowolona, mogę dać piętnaście procent, ale automatyczne doliczanie…
– Przez całe życie cierpię z powodu depresji – powiedział Alfred, a w każdym razie tak to zabrzmiało.
– Słucham? – wykrztusił Chip.
– Lata depresji mnie zmieniły. Zmieniły też wartość dolara.
– Aaa… Chodzi ci o depresję ekonomiczną? Kryzys?
– Poza tym zadowolenie albo niezadowolenie z poziomu usługi można wyrazić na wiele sposobów – mówiła dalej Enid.
– Niemniej jednak dolar to wciąż dużo pieniędzy – stwierdził Alfred.
– Piętnaście procent to dużo, naprawdę bardzo dużo.
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego o tym rozmawiamy – powiedział Chip do matki. – Dlaczego rozmawiamy właśnie na ten temat, a nie na jakiś inny.
– Nie możemy się doczekać, żeby zobaczyć twoje miejsce pracy – odparła Enid.
Portier imieniem Zoroaster pomógł im wnieść bagaże i wstawił je do zacinającej się windy. Enid mówiła prawie bez przerwy.
– Parę dni temu spotkałam w banku twojego przyjaciela Deana Dribletta. Pyta o ciebie za każdym razem, kiedy mnie widzi. Twoja nowa praca wywarła na nim wielkie wrażenie.
– Dean Driblett nie był moim przyjacielem, tylko kolegą z klasy.
– Właśnie urodziło im się czwarte dziecko. Chyba mówiłam ci o tym ich ogromnym domu w Paradise Valley? Al, zdaje się, że doliczyłeś się ośmiu pokojów?
Alfred wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Chip nacisnął przycisk zamykania drzwi.
– Byliśmy tam w czerwcu na parapetówce – ciągnęła Enid. – Było wspaniale. Zamówili firmę cateringową, a na stołach piętrzyły się piramidy krewetek. Słowo daję, piramidy. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego.
– Piramidy krewetek – powtórzył Chip.
Drzwi wreszcie się zamknęły.
– Dom jest przepiękny. Ma co najmniej sześć pokojów i wygląda na to, że niedługo w każdym ktoś będzie mieszkał. Dean to prawdziwe dziecko szczęścia. Doszedł do wniosku, że prowadzenie zakładu pogrzebowego to nie dla niego – wiesz, Dale Driblett, ten od kaplicy Dribletta, to jego ojczym – założył firmę ogrodniczą i teraz gdziekolwiek spojrzeć, pełno jego reklam, a ostatnio zajął się też ubezpieczeniami zdrowotnymi. Przeczytałam w gazecie, że ma najwięcej klientów w St. Jude. Doskonale sobie radzi, naprawdę.
– Ależ wolno jedzie ta winda – odezwał się Alfred.
– Bo to przedwojenny budynek – wyjaśnił Chip oschłym tonem. – Bardzo piękny budynek.
– A wiesz, jaką niespodziankę szykuje matce na urodziny? Ona jeszcze o niczym nie wie, ale ja już mogę ci powiedzieć. Zabiera ją na osiem dni do Paryża. Dwa bilety pierwszej klasy, osiem noclegów w Ritzu, wyobrażasz sobie? Taki już jest ten Dean: bardzo rodzinny. Wspaniały prezent urodzinowy, nie sądzisz? Al, czy to ty mówiłeś, że ten dom musiał kosztować co najmniej milion dolarów? Al?
– Dom jest duży, ale tandetnie zbudowany – odparł Alfred z zaskakującą energią. – Ściany ma jak z papieru.
– Wszystkie nowe domy są takie.
– Zapytałaś mnie, co myślę o tym domu. Moim zdaniem jest za bardzo na pokaz. Krewetki też były na pokaz. Nie smakowały mi.
– Może były mrożone.
– Ludzie łatwo zachwycają się takimi rzeczami – ciągnął Alfred. – Potem całymi miesiącami opowiadają o piramidach krewetek. Widzisz? – zwrócił się do Chipa jak do neutralnego obserwatora. – Twoja matka wciąż o nich mówi.
Chip przez chwilę odniósł wrażenie, że ojciec zamienił się w sympatycznego nieznajomego staruszka, wiedział jednak dobrze, że prawdziwy Alfred jest krzykaczem i pieniaczem. Kiedy ostatnio odwiedził rodziców w St. Jude – było to cztery lata temu – zabrał ze sobą swoją ówczesną przyjaciółkę Ruthie, tlenioną młodą marksistkę z północnej Anglii, która w rekordowo krótkim czasie naraziwszy się Enid na niezliczoną liczbę sposobów (paliła papierosy w domu, parsknęła śmiechem na widok ukochanej akwareli Enid przedstawiającej pałac Buckingham, przyszła na kolację bez biustonosza i nawet nie spróbowała majonezowej sałatki z kasztanów, groszku i sera cheddar, którą Enid przygotowywała jedynie na największe rodzinne uroczystości), tak długo drażniła i judziła Alfreda, aż ten wyraził głośno opinię, że „czarni” doprowadzą ten kraj do upadku, że nie są zdolni do pokojowego współistnienia z białymi, że oczekują, iż rząd rozwiąże wszystkie ich problemy, nie wiedzą, co to znaczy uczciwa praca, brakuje im dyscypliny, że wszystko to doprowadzi do rzezi na ulicach, tak! do rzezi na ulicach!, że nic go nie obchodzi, co Ruthie o nim myśli, ponieważ jest gościem w jego kraju i w jego domu, więc nie ma prawa niczego oceniać ani