Kod Leonarda da Vinci. Дэн БраунЧитать онлайн книгу.
obelisku, wznosząc się dziesięć metrów w górę, ku samemu szczytowi piramidy, i tam się kończyła.
Linia róży, pomyślał Sylas. Bractwo ukryło klucz sklepienia na linii róży.
Kiedy tego wieczoru powiedział Nauczycielowi, że klucz znajduje się w kościele Saint-Sulpice, Nauczyciel przyjął to z niedowierzaniem. Ale kiedy dodał, że wszyscy bracia opisali mu dokładnie to samo miejsce w kościele, odnosząc je do mosiężnej linii przebiegającej przez Saint-Sulpice, Nauczyciel zamilkł na chwilę ze zdziwienia, ponieważ nagle wszystko zrozumiał.
– Mówisz o linii róży!
Szybko opowiedział Sylasowi o dziwactwie architektonicznym kościoła – pasku z mosiądzu, który dzieli świątynię wzdłuż idealnie wyznaczonej osi północ-południe. Był to jakiś starożytny zegar słoneczny, pamiątka po pogańskiej świątyni, która kiedyś tu stała. Promienie słońca wpadające przez oculus – małe okrągłe okno umieszczone w szczycie kopuły – codziennie przesuwają się trochę dalej po tej linii, odmierzając upływ czasu od przesilenia zimowego do przesilenia letniego.
Ten pasek, biegnący z północy na południe, zwany był linią róży. Od wieków symbol róży wiązał się z mapami, z prowadzeniem wędrowców we właściwym kierunku. Róża kompasowa – umieszczana dawniej prawie na wszystkich mapach – wskazuje północ, wschód, południe i zachód. Róża wiatrów oznaczająca kierunki trzydziestu dwóch wiatrów – ośmiu wiatrów głównych, ośmiu półwiatrów oraz szesnastu wiatrów ćwiartkowych. Kiedy się ją wpisze w okrąg, trzydzieści dwa punkty kompasu przypominają do złudzenia klasyczny trzydziestodwupłatkowy kwiat róży. Róża kompasowa po dziś dzień jest najważniejszym przyrządem nawigacyjnym – strzałka wskazująca w niej kierunek północny ma symboliczny kształt fleur-de-lis.
Na globusie linia róży, czyli południk, linia wyznaczająca długość geograficzną, oznacza każdą wyobrażoną linię przeprowadzoną między biegunem północnym i południowym. Istnieje rzecz jasna nieskończenie wiele linii róży, ponieważ każdy punkt na ziemskim globie ma swoją długość geograficzną, czyli linię przeprowadzoną przez ten punkt, łączącą biegun północny i południowy. Pierwsi nawigatorzy stanęli przed dylematem, którą z tych linii nazwać linią róży, gdzie jest długość geograficzna zero, czyli linia, od której będzie się odmierzało wszystkie inne długości geograficzne na ziemi.
Dzisiaj ta linia przechodzi przez Greenwich pod Londynem.
Jednak nie zawsze tak było. Długo przedtem, nim ustalono, że pierwszy południk przejdzie przez Greenwich, linia wyznaczająca długość geograficzną zero na całym świecie przechodziła przez Paryż, właśnie przez kościół Saint-Sulpice. Mosiężna smużka w kościele Saint-Sulpice jest pamiątką po tym pierwszym południku świata i chociaż Greenwich odebrało Paryżowi ten honor w 1884 roku, pierwotna linia róży jest tu widoczna do dziś.
– Legenda mówi więc prawdę – stwierdził Nauczyciel. – Według niej klucz sklepienia zakonu ma leżeć „pod znakiem róży”.
Teraz, wciąż klęcząc w ławce, Sylas rozglądał się ostrożnie po kościele i nasłuchiwał uważnie, żeby mieć pewność, że jest sam. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że słyszy jakiś szelest na balkonie chóru. Odwrócił się i patrzył w tym kierunku przez kilka sekund. Nic.
Nikogo nie ma.
Wstał, spojrzał w kierunku ołtarza i przeżegnał się trzy razy, odwrócił się w lewo i ruszył wzdłuż linii róży w kierunku obelisku.
W tej samej chwili na międzynarodowym lotnisku imienia Leonarda da Vinci w Rzymie uderzenie opon o płytę pasa startowego obudziło biskupa Aringarosę, który drzemał w fotelu.
Przysnąłem, pomyślał i zdziwił się, że jest na tyle spokojny, by móc zasnąć.
– Benvenuto a Roma – usłyszał przez interkom.
Aringarosa wyprostował się, poprawił czarną sutannę i pozwolił sobie na rzadki ostatnio uśmiech. Rad był z tej podróży. Zbyt długo wyczekiwałem na pozycjach obronnych. Ale reguły się zmieniły. Zaledwie pięć miesięcy temu Aringarosa bał się o przyszłość wiary. Teraz, jakby z woli Bożej, rozwiązanie przyszło samo.
Boska interwencja.
Jeżeli dzisiaj w nocy w Paryżu wszystko pójdzie zgodnie z planem, Aringarosa wkrótce będzie w posiadaniu czegoś, co uczyni go najpotężniejszym człowiekiem chrześcijaństwa.
Rozdział 23
Sophie bez tchu dobiegła do ogromnych drewnianych drzwi prowadzących do Salle des Etats – salki, w której wisiała Mona Liza.
Zanim weszła, spojrzała odruchowo w głąb korytarza, gdzie dwadzieścia metrów dalej, w kręgu ostrego światła reflektora, leżało nieruchome ciało dziadka.
Poczuła wyrzuty sumienia – dojmujące i niespodziewane. Głęboki smutek splatający się z poczuciem winy. Przez te dziesięć lat tyle razy wyciągał do niej rękę, a ona trwała niewzruszona – nie otwierała przesyłek, udawała, że nie widzi jego wysiłków, że nie wie, jak bardzo chce się z nią spotkać. Kłamał! Ukrywał przerażające rzeczy! Co miałam robić?
I tak wyrzuciła go z pamięci. Całkowicie i na zawsze.
Teraz dziadek nie żyje, przemawia do niej zza grobu.
Mona Liza.
Sięgnęła ku ogromnym drewnianym drzwiom i pchnęła je delikatnie. Wejście odsłoniło się jakby z ziewnięciem. Sophie stała chwilę w progu, wodząc wzrokiem po sporej prostokątnej sali. Tu też świeciły miękkie czerwone, pełgające światła. Sala zwana Salle des Etats była jednym z rzadkich w Muzeum Luwru culs-de-sac – ślepych uliczek, jedyną salą odchodzącą w bok od Wielkiej Galerii. Miała tylko jedne drzwi, a naprzeciw nich, dominując nad całą ścianą, wisiało pięciometrowe płótno Botticellego. Na środku stała olbrzymia ośmiorożna kanapa, na której można było usiąść i odpocząć, podziwiając najsłynniejsze dzieła Muzeum Luwru.
Jeszcze zanim weszła, wiedziała, że czegoś jej brakuje. Czarnego światła – latarki z ultrafioletowym światłem. Spojrzała do pawilonu na ciało dziadka oświetlone jaskrawą lampą gdzieś w oddali, otoczone policyjną elektroniką. Jeżeli coś tam napisał, z pewnością posłużył się pisakiem.
Odetchnęła głęboko i pobiegła w kierunku jasno oświetlonego miejsca zbrodni. Nie była w stanie patrzeć na dziadka. Skupiła się wyłącznie na sprzęcie. Znalazła maleńką latarkę ultrafioletową, wsunęła ją do kieszeni swetra i pospiesznie pobiegła z powrotem w kierunku otwartych drzwi do Salle des Etats.
Skręciła i przeszła przez próg. Wtedy usłyszała niespodziewany odgłos stłumionych kroków, ktoś szedł w jej kierunku z wnętrza sali. Ktoś tam jest! Z czerwonawego światła nagle wyłoniła się jakaś zjawa. Sophie odskoczyła w tył.
– Tutaj jesteś! – usłyszała teatralny szept Langdona, a jego postać nagle zmaterializowała się tuż przed nią.
Ulżyło jej, ale nie na długo.
– Robercie, mówiłam, żebyś się stąd wynosił! Jeżeli Fache…
– Gdzie byłaś?
– Musiałam iść po latarkę ultrafioletową – szepnęła. – Jeżeli dziadek zostawił mi wiadomość…
– Sophie, posłuchaj, proszę. – Langdon urwał na moment, wpatrując się uważnie w jej twarz. – Litery P. S. Czy one znaczą dla ciebie coś jeszcze? Cokolwiek?
W obawie, że głosy mogą się odbijać echem od ścian pawilonu, Sophie pociągnęła go w głąb Salle des Etats i zamknęła cicho ogromne podwójne drzwi, odcinając ich od reszty Luwru.
– Mówiłam