Эротические рассказы

Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.

Star Force. Tom 11. Zagubieni - B.V. Larson


Скачать книгу
b3_img_img_ae54c26a-0672-5d76-ac35-2f84be4b8bae.jpg" alt="Okładka"/>

      tOkładka

      Tytuł oryginału: Star Force #11. Exile

      Copyright © 2014 by Iron Tower Press, Inc.

      All rights reserved

      Projekt okładki: Tomasz Maroński

      Redakcja: Rafał Dębski

      Korekta: Agnieszka Pawlikowska

      Skład i łamanie: Karolina Kaiser

      Opracowanie wersji elektronicznej: Mobisfera.pl

      Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana

      w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

      Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

      Wydawca:

      Drageus Publishing House Sp. z o.o.

      ul. Kopernika 5/L6

      00-367 Warszawa

      e-mail: [email protected] www.drageus.com

      ISBN EPUB: 978-83-66375-03-1

      ISBN MOBI: 978-83-66375-04-8

      Rozdział 1

      Ze snu wyrwał mnie ryk syren. Wstałem. Było ciemno.

      – Włącz przytłumione światła – poleciłem mózgowi Nieustraszonego. Włożyłem mundur, po czym wybiegłem z sypialni, zostawiając Adrienne, która usiadła na łóżku, trąc oczy.

      – Co się, do cholery, dzieje? – zapytałem po dotarciu na mostek.

      Wachtę pełnił mój oficer wykonawczy i prawa ręka, starszy chorąży Hansen. Jego łysina odbijała światło ekranów. Wskazał holowyświetlacz.

      – Coś, albo raczej trzy cosie wyskoczyły z jednego z okien i ścigają Marvina.

      Oknami nazwaliśmy otwory w licznych powierzchniach Kwadratu – dziwacznej konstrukcji, którą zostawili po sobie Pradawni. Nasz okręt stał nieco ponad kilometr od niej. Niektóre z okien działały jak pierścienie, czyli portale do innych miejsc. Pozostałe powodowały różne dziwne zjawiska, jak choćby zaginanie czasoprzestrzeni. Marvin i nasi naukowcy badali je od kilkunastu tygodni, ale wciąż nie odkryli nawet jednej setnej ich tajemnic.

      – „Cosie”? Konkretniej, proszę.

      Spojrzałem na wyświetlacz, ale nie zobaczyłem tam nic nowego, z wyjątkiem czterech ikon, z których jedna oznaczała mojego ulubionego szalonego robota.

      Hansen skrzywił się.

      – Duże istoty biologiczne, które próbują zjeść Marvina.

      – Przecież tu nie ma atmosfery. Jak oddychają?

      – Może je pan o to zapytać. Brak powietrza im chyba nie przeszkadza.

      – Na zewnątrz przebywa ktoś jeszcze?

      – Nie. Jest środek nocy – odpowiedział Hansen z nutą sarkazmu w głosie.

      Zignorowałem jego ton i zrobiłem zbliżenie na trzy nieznane ikony.

      – Wyświetlić podgląd.

      Moim oczom ukazały się stworzenia jakby żywcem wyjęte z koszmarnego snu. Miały po osiem nóg i najeżone kolcami pancerze. Przypominały skrzyżowanie owada z pancernikiem i mierzyły po trzydzieści metrów długości. Marvin uciekał przed nimi, przebierając rojem ruchliwych macek. Zmierzał w stronę Charta, niewielkiego statku, który stał nieco dalej, jednak stwory najwyraźniej wyczuły zamiary robota i odcięły mu drogę. Polowały na Marvina niczym sfora wilków i, co gorsza, były od niego szybsze.

      – Niech to szlag – syknąłem. Puściłem się biegiem w stronę drzwi, wołając: – Hansen, zostawiam panu okręt. Nieustraszony, niech Kwon i wszyscy marines na służbie wskoczą w zbroje i chwytają za broń przeciwpancerną. I zrób mi przejście!

      Pędziłem korytarzami, mijając wewnętrzne drzwi i włazy, aż dotarłem na pokład marines, gdzie jak najszybciej wcisnąłem się w pancerz.

      – Witaj, Cody Riggs – odezwał się mózg zbroi, gdy tylko wyczuł moje dane biometryczne.

      – Uszczelnij się i przygotuj na misję bojową. Profil uzbrojenia: bliski zasięg.

      Gdy tylko wokół mnie zamknął się trzytonowy pancerz wspomagany, poszedłem do zbrojowni, tupiąc donośnie.

      Starszy sierżant Kwon na mnie czekał i wręczył mi ciężki laser. Odrosły mu już nogi, oczywiście dzięki nanitom.

      – Co się dzieje? – zapytał z szerokim uśmiechem, rozdając broń podchodzącym kolejno marines.

      – Polowanie na potwory – wyjaśniłem. – Jakieś owadopodobne istoty wypełzły z okna i próbują zjeść Marvina.

      Kwon roześmiał się głośno.

      – Dobrze mu tak. Na pewno nie chce pan zaczekać, aż go nadgryzą? Chyba nie stanie się tragedia, jeśli straci parę macek. Może trochę znormalnieje.

      Sprawdziłem emiter wiązek i przewiesiłem go przez ramię.

      – Kusząca perspektywa, ale obaj wiemy, że Marvin jest zbyt przydatny, a one mogłyby go połknąć w całości. Proszę zadbać, żeby nie zabrakło nam rakiet przeciwpancernych. Tamte stwory wyglądają na twarde.

      – Tak jest – powiedział, a potem odwrócił się w stronę marines i ryknął: – No dobra, Ryje, kończcie się brandzlować, bo robota czeka! Mamy kilka robali do upolowania!

      Pobiegliśmy do śluzy szturmowej, którą zainstalowano niedawno na moje polecenie. Pozwalała opuścić okręt ponad trzydziestce żołnierzy w pancerzach jednocześnie. Miała rozmiary połowy kortu tenisowego i posiadała specjalne, szybko działające wrota. Nie wpisywano w jej oprogramowanie żadnych protokołów bezpieczeństwa, więc jeśli ktoś by wszedł do niej bez kombinezonu albo pancerza, czekał go przyspieszony kurs oddychania w próżni.

      Gdy tylko przekroczyliśmy próg śluzy, zatrzasnęły się za nami drzwi, a przed nami otworzyły wrota z inteligentnego metalu. Ciepłe powietrze uleciało na zewnątrz. W ten sposób traciliśmy nieco tlenu, ale za to prawie nie musieliśmy zwalniać. Wyskoczyliśmy na pozbawioną atmosfery, kamienistą powierzchnię Orna-6.

      – Lecimy na repulsorach, ale lądujemy przed granicą Kwadratu – zarządziłem. Przekonaliśmy się już, że urządzenia kontrolujące grawitację stają się tam nieprzewidywalne i niebezpieczne.

      – Ale jazda! – zawołał kapral Fuller, wzbijając się na kilkanaście metrów w górę. Pozostali poszli w jego ślady. Korzystanie z repulsorów sprawiało radochę, ale przy tym narażało marines na ataki. Nie bez powodu nazywano ich trepami – mieli chodzić, a nie latać. Przy ziemi jest bezpieczniej, bo w razie czego zawsze można paść płasko. Uznałem jednak, że skoro stwory nie posiadają broni zasięgowej, nie zaszkodzi skorzystać z możliwości latania.

      I cholernie się pomyliłem. Byliśmy już blisko i właśnie mieliśmy lądować, gdy Fullerem szarpnęło do tyłu, a potem spadł na kamieniste podłoże.

      – Coś go trafiło! – zawołałem przez komunikator. – Wszyscy na ziemię, nie wychylać się.

      Zbliżyłem się do Fullera. Chciałem wiedzieć, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Kapral stanął o własnych siłach na nogi i zrobił szybki przegląd systemów.

      – Nic mi nie jest – oznajmił.

      – Tak, ale proszę spojrzeć na to wgniecenie. – Wskazałem na


Скачать книгу
Яндекс.Метрика