Sekret antykwariusza. Paweł JaszczukЧитать онлайн книгу.
krem do golenia zrobiły resztę i głowa Stockiego nabrała szlachetnego wyrazu. Przypominała mu troszeczkę czaszkę Scypiona Afrykańskiego, który pokonał Hannibala w bitwie pod Zamą. Tak jak zwycięski rzymski wódz miał wystający nos i duże oczy. Zapamiętał jego dostojną facjatę z ilustracji w Historii starożytnego Rzymu. Liza ustawiła ten album na wystawie, przy samym wejściu do antykwariatu, by zachęcić klientów do kupna, ale i tak nikt nie zwracał na niego uwagi. Stocki był pewien jednego: jego oblicze budziło teraz respekt, i o to właśnie mu chodziło. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej?
Nakremowany, z nieco lżejszym portfelem, zajrzał do pobliskiego sklepu spożywczego. Chciało mu się pić jak nigdy, więc nabył półlitrową butelkę wody gazowanej. Przystawił ją do ust i wypił duszkiem, a plastikowe opakowanie PET wcisnął do kosza. Odetchnął.
Po przeciwnej stronie ulicy zauważył sklepik z konfekcją. Zajrzał do niego i u śmierdzącej potem dziewoi kupił chińską koszulkę w beżowym kolorze i czarne dresowe spodnie, które mu się nie podobały, ale postanowił w tym dniu łamać wszelkie zasady.
Przebrał się w aucie na tylnym siedzeniu. Starą koszulę i wytarte dżinsy, które dostał kiedyś od Wiktorii, wrzucił do kontenera na zapleczu spożywczaka i docisnął pokrywą.
Ponownie wsiadł do samochodu. Wyjął ze schowka przeciwsłoneczne lustrzanki. Nałożył je i zerknął w lusterko. Był totalnie odmieniony, mógł zdobywać świat.
8
Jechał, pogwizdując wesoło. Za stalowym wiaduktem drogowym nad koleją zwolnił, bo drogę przed nim blokowały dwie osobówki. Roboty na drodze, a może wypadek? – rozmyślał.
Dostrzegł kilku mundurowych w pełnym rynsztunku. Kogoś szukali. Czyżby jego? Chciał się wycofać, ale ten nerwowy ruch mógłby wzbudzić podejrzenia. Zawahał się i stracił szansę. Z tyłu nadjechał dostawczak z reklamą Browaru Kormoran i było po ptakach.
Czego chcieli granatowi? Sprawdzali trzeźwość? Jeśli tak, to nie miał się czego lękać, był trzeźwy jak noworodek.
Dowódca patrolu, samiec alfa z automatem przewieszonym przez ramię, podszedł do auta. Zasalutował i poprosił o dokumenty, nie spuszczając ze Stockiego wzroku. Ten odkręcił szybę i podał mu prawo jazdy oraz dowód rejestracyjny.
Drugi gliniarz o miłej, dziecięcej twarzy zajął miejsce z tyłu samochodu. Trzeci z gębą zakapiora rozmawiał z kimś przez krótkofalówkę, posyłając pod niebo ciąg kurew i jobów.
– Szukacie kogoś? – Antykwariusz uśmiechnął się sympatycznie.
Stróż prawa olał go, po czym zapytał, czy jedzie sam.
– Jak widać! – Stocki dał upust zjadliwości.
Mundurowy zajrzał pod siedzenia i poprosił o otworzenie bagażnika. Antykwariusz wysiadł i podniósł klapę. Zakapior z dzieciakiem wytrzeszczali oczy, ale szpadel, zapasowa wycieraczka, rękawiczki ogrodowe oraz skrobaczka do lodu nie wzbudziły ich zainteresowania. Nie odchodzili jednak. Młody gliniarz wyszperał coś w rogu bagażnika.
– Zgubił pan to? – Podał Stockiemu złoty łańcuszek z Matką Boską.
Antykwariusz nie stracił rezonu. Wiedział dobrze, kto był właścicielem szkaplerza.
– Dziękuję, panie władzo! A tyle się go naszukałem – zabajerował, wieszając medalik na szyi.
Samiec alfa nie odchodził, tylko podsunął mu zafoliowane kolorowe zdjęcie.
– Czy widział pan tego mężczyznę?
Na widok fotki szczeniaka, którego ciało spuścił do studni melioracyjnej, Stockiemu stężały szczęki.
– Pierwszy raz go widzę. A kto to? – odpowiedział z obojętnością.
– Uciekinier z zakładu karnego. Za ukrywanie go grozi kara do pięciu lat! – zaakcentował. – Gdyby go pan zobaczył, panie kierowco, proszę nas natychmiast poinformować.
– Tak jest, panie władzo! – Antykwariusz uśmiechnął się szeroko, przyjmując obywatelską postawę.
Gliniarz oddał mu dokumenty i ponaglił do odjazdu. Stocki się nie ociągał. Miał za sobą zdany egzamin, niezbyt trudny, ale zawsze. Kolejny raz z łatwością wpisał się w czyjeś oczekiwania. Tylko ten cholerny łańcuszek z Matką Boską. Jak to możliwe, że go przeoczył? Pewne było, że Najświętsza Panienka nie pomogła szczeniakowi. Może to i dobrze, bo okłamał go perfidnie. Nie drgnęła mu powieka, gdy łgał, że wyszedł na przepustkę.
Stocki nienawidził, gdy go oszukiwano. Już za sam fakt należała mu się nauczka, może nie tak surowa, ale przecież nie on ją wymyślił. Wiktoria z Lizą przekonały się nieraz, że nie warto z nim zadzierać. Ohydne kłamstewka starał się im wyperswadować różnymi metodami. Był dla nich wtedy surowy, czasem może zbyt surowy, lecz nigdy nie mogły zaprzeczyć, że racja była po jego stronie. Wiedział o tym, dzięki swojej Księdze, w której kryła się niezliczona ilość genialnych podpowiedzi. Dla każdego, kto zwróciłby się do niego o pomoc, mógłby znaleźć w niej właściwą receptę. Jaką miał teraz dla siebie?
Powinien wymazać z pamięci ostatnie godziny. Zapomnieć. Tylko i aż tyle. Łatwo powiedzieć. Zawsze szukał rad w mądrej lekturze. Tylko książki mówiły prawdę, w przeciwieństwie do zawistnych ludzi. Pamiętał słowa mamusi, które powtarzała mu do obrzydzenia: „Książka jest najlepszym przyjacielem człowieka. Ona cię nigdy nie zdradzi”. Ojciec zaś przekonywał, że lektura sześciotomowej Encyklopedii powszechnej PWN jest sto razy ważniejsza od wystawania przy trzepaku i gry w palanta. Piotr z początku się buntował, lecz coraz rzadziej wychodził z domu, przeskakując od lokomotywy z Doliny Śmierci do tajemnicy Trójcy Świętej i od krucjaty dziecięcej do straszliwej bitwy pod Verdun, uwiecznionych na kredowym, połyskującym papierze.
Na efekt nie trzeba było długo czekać. Koledzy z podwórka wkrótce przestali się nim interesować, a kumple w klasie tylko dlatego go tolerowali, że dawał zrzynać z zeszytu i genialnie parodiował nauczycieli. Wystarczyło, że usłyszał czyjś głos i potrafił go bezbłędnie powtórzyć.
– Powiedz, jak sepleni fizyk – prosili – albo pokaż, jak łazi chemiczka Kolba. – Śmiali się z jego występów i klepali po plecach jak nieszkodliwego dziwoląga.
Wrodzone zdolności aktorskie Piotra podobały się także rodzicom, dopóki nie zaczął ich złośliwie naśladować. Ojciec wykręcał mu za to uszy, a obrażona matka nie odzywała się przez wiele dni, gdy ją na boku przedrzeźniał.
Kiedy był bardzo krnąbrny, rodzice nie pozwalali mu zapalać światła i musiał iść spać po ciemku. Oboje wiedzieli, że to dla niego najgorsza kara, ale pewnego dnia Piotr odkrył ze zdziwieniem, że ciemność jest jego domem, a przyjacielem cień. Odtąd nie bał się mroku, ale sprytnie udawał, że się go lęka.
A kiedy nie mogli sobie z nim poradzić w żaden sposób, straszyli go, że oddadzą go do „domu za murem”. Piotr bał się tej groźby, gdyż za trzymetrowym murem naprzeciwko ich kamienicy znajdował się parterowy domek z ogrodem. Z okna w kuchni widać było spadzisty dach i jedną ścianę bez okien. Czasem z komina leciał dym, niekiedy dolatywało stamtąd zajadłe szczekanie psa.
Zaskakujące było, że nikt na teren posesji nie wchodził ani z niej nie wychodził. Opowiadano, że była tam sekretna katownia Urzędu Bezpieczeństwa i że zamordowanych więźniów zakopywano w ogrodzie, a ich ciała posypywano wapnem. Na szczycie muru był rozpięty drut kolczasty, a zamiast furtki widniała żelazna brama z judaszem. Tylko strach przed domem za murem zamieniał Piotra w baranka. Łagodniał, gdy rodzice grozili mu, że go wkrótce tam zaprowadzą.
Stocki