Trylogia księżycowa. Jerzy ŻuławskiЧитать онлайн книгу.
Tomasza nie ma z nami? Dzielił nasze udręczenia, cóż bym dał za to, gdybyśmy mogli się z nim podzielić nadzieją życia!
Dziwny smutek mnie gnębi. Nie wiem, skąd przyszedł i czego chce ode mnie? Podróż odbywa się raźno, niebo nad nami zaciąga się z wolna ciemnym błękitem, skroś którego niewzruszone dotąd gwiazdy poczynają migotać, wszystko zapowiada bliskość owej „ziemi obiecanej”, gdzie mamy nareszcie wypocząć po niewysłowionych trudach, trwających już czwarty miesiąc, a ja zamiast się radować, jestem smutny, coraz bardziej smutny.
Co temu winno? może ta Ziemia, chyląca się wciąż ku widnokręgowi, którą za kilkaset godzin stracimy już z oczu zupełnie, może te groby, znaczące naszą drogę przez okropną bezpowietrzną pustynię Księżyca, może te przejścia wewnętrzne, po których dusza moja nie zdołała jeszcze ochłonąć, a może myśl o tym dziecięciu zmarłego, które się ma narodzić w kraju nieznanym i na los nieznany?
Spokojny jestem, tylko ten smutek nieznośny i to zmęczenie! Oczy nam już oślepły od rażących blasków słońca, nuży mnie widok płaszczyzn dzikich a bezkresnych i gór przepaścistych, sterczących nad nami… O, gdyby mała, maleńka sadzawka wody, gałązka, trawka bodaj zieleni!…
Okolica tu wygląda na cmentarz ogromny. Jedziemy dnem od wieków wyschłego morza, po osadowych, na powierzchni skruszałych ławach wapienia, z którego sterczą resztki rozmytych pierwotnych skał pierściennych.
Co się stało z tym morzem, które tu snadź niegdyś falowało, wyciągając wygięte karki bałwanów ku Ziemi, widnej wówczas jak tarcza złota wśród chmur, przeciągających nad wodami? Brzeg tylko stoi nad suchą kotliną, stromy, ogromny, wyżarty uderzeniami fal już nieistniejących… Wiatry rozwiały starte na pył jego okruchy; teraz i wiatrów tu już nie ma. Pustka i martwota…
Tak straszliwie pragnę dostać się już do kraju, gdzie nareszcie zobaczę życie! O, byle jak najprędzej! bo sił może zabraknąć.
Marta z nas trojga jest może najcierpliwsza, ale cóż! ona swój świat ma teraz w sobie! I zdaje się, że o tym świecie swoim myśli więcej nawet niż o zmarłym kochanku. Widzę często, jak siedząc nad robotą, opuszcza nieraz ręce i patrzy gdzieś w przyszłość, uśmiechając się do swych myśli. Jestem pewien, że oczyma duszy widzi już wtedy maleńkie, różowe dziecię, wyciągające do niej rączęta. Czasem tylko głębokie westchnienie spędza jej z twarzy ten uśmiech niewypowiedzianej błogości i łzami napełnia jej oczy. To wspomnienie Tomasza, który nie zobaczy już swego dziecka. Ale potem uśmiecha się znowu; wie, że gdyby nie był umarł, nie mogłaby dusza jego powrócić do niej w dziecięciu.
Marta, zajęta wciąż swymi myślami, niewiele do nas mówi, ale kiedyś powiedziała mi: „Dobrze, że przyszłam tu za Tomaszem, bo teraz dam mu na nowo życie…”.
Jakże nie ma się czuć szczęśliwą, jeżeli może tak o sobie powiedzieć?
Skończyły się już równiny; jesteśmy w górach, ciągnących się aż do bieguna. Szczególna to wyżyna, zasiana luźnymi obrączkowymi wzniesieniami, wśród których sterczą rozległe i wysokie pierścienie górskie, jak na przykład ogromny Goldschmidt przed nami i stykający się z nim od wschodu, a jeszcze wyższy Barrow. Przychodzi mi teraz na myśl, że to takie dziwne, iż my tu spotykamy góry i lądy jeszcze ludzką nogą niedeptane, a już ponazywane przez ludzi… Śmieszna myśl.
Południe zastało nas dzisiaj na szczycie granicznego wału wyżyny. Gdyśmy się obejrzeli poza siebie, zobaczyliśmy nisko nad horyzontem pustyni Ziemię w nowiu, przesłoniętą lekkim oparem powietrza. Świetlna obrączka jej atmosfery błyszczała przez tę zasłonę jeszcze krwawiej niż za dni poprzednich. Tuż nad nią, ocierając się prawie o jej ogromną czarną kulę, stało słońce w niewielkiej otęczy z promieni.
Mam takie wrażenie, że Ziemia spadła w przeciągu tych czterech miesięcy z zenitu ku widnokręgowi, a to tylko my uciekliśmy spod niej, zbliżając się do bieguna. Klimat tu jest już zupełnie inny. Popołudniowe słońce, nieznacznie nad horyzont wzniesione, nie razi nas żarem, nie oślepia blaskiem. Jakieś smutne i znużone wydaje się to słońce, tak jak my… Dookoła na wyżynie pełno długich cieniów. Niebo od północy coraz więcej się wybłękitnia, gwiazd już w tej stronie nie widać, choć jeszcze od południa świecą mdłym, białawym blaskiem, rozrzucone w szeroki krąg wokoło Ziemi i słońca.
Znużony jestem nad wszelki wyraz. Mimo lekkości własnego ciała na Księżycu, mam czasem wrażenie, że głowa moja, ręce i nogi są z ołowiu. Boję się, abym się nie rozchorował. Tak nieskończenie długą wydaje mi się ta podróż, że mimo oznak zbliżającego się kresu drogi, zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek staniemy u celu… Zresztą – cel? gdzie, jaki cel? Ach! wszystko jest nużące i smutne.
Marta jest niesłychanie dobra. Zdaje mi się, że gdyby nie ona, nie chciałoby mi się ręką ruszyć, aby zwrócić ster wozu ku biegunowi, ku któremu zdążamy z takim wysiłkiem… Ale ona widzi moje straszne znużenie i umie jakimś ciepłym, poczciwym, świętym słowem dodać mi otuchy, podtrzymać me siły. Czym ja na tyle dobroci z jej strony zasłużyłem? – czy tą krzywdą, jaką jej myślami i żądzami swymi wyrządzam? Jestem tak znużony, że wszystko mi jest obojętne, z wyjątkiem, dalibóg, szczęścia tej kobiety. Pragnąłbym żyć, aby jej się przydać na co… A kto wie, czy będę żył…
Przed nami góry, wielkie, strome góry. Trzeba je przebyć. Te i jeszcze inne, i znowu inne, bo do bieguna jeszcze daleko… Nie mam już sił. Nawet pisać już nie mogę. Wyrazy mi się nie kleją, zapominam wciąż, co miałem powiedzieć. Chciałoby mi się tylko wyciągnąć na hamaku i patrzyć spod wpół spuszczonych powiek na Martę, uśmiechającą się wciąż do myśli o swym dziecięciu.
Szczęśliwa!
Na przełęczy między Goldschmidtem a Barrowem, 161 godzin po południu czwartej doby księżycowej.
Walczę resztką sił z ogarniającym mnie wciąż znużeniem. Czuję, że jestem chory, i boję się tego. Jak oni sobie we dwoje dadzą radę beze mnie? Droga jest coraz przykrzejsza, a noc, długa noc się zbliża. Czy doczekam jej końca? Może po O'Tamorze i Woodbellu teraz na mnie kolej przychodzi? Wszak oni pono przepowiedzieli…
Żal by mi było umierać. Chciałbym jeszcze zobaczyć dziecinę, która się ma narodzić, chciałbym odetchnąć choć raz pełnymi piersiami.
Ach! kiedyż będzie koniec tej drodze! Sądząc według mapy, góry, które właśnie przebywamy, są ostatnią najpoważniejszą przeszkodą dzielącą nas od bieguna. Spuściwszy się z przełęczy, na której się obecnie znajdujemy, zwrócimy się szerokim wąwozem ku zachodowi wzdłuż północnych stoków Goldschmidta, potem, skręciwszy znów ku północy, miniemy pierścienie Challis i Main, okrążymy od wschodu pierścień Gioja, przebywając jego niską odnogę, wyciągniętą w kierunku równoleżnika, i dostaniemy się na równinę przedzieloną od kraju biegunowego już tylko jednym wąskim pasmem gór.
Tak się przedstawia nasza droga według map. Ale mapy tych okolic, źle widocznych ze Ziemi, są bardzo niedokładne. Dodać trzeba, że większą część tej drogi wypadnie nam odbyć w nocy, nierozjaśnionej nawet światłem Ziemi, którą będą już góry przed nami zasłaniać.
Z tej tu wysokości widać kawał świata przed nami, ale już tylko szczyty gór błyszczą się rumiano w słońcu, doły zalewa czarne morze cienia. Gdy tam zjedziemy, będą gwiazdy jedynymi naszymi przewodnikami.
W głowie mojej coś się zepsuto czy przerwało. Tylko przy największym wysiłku woli mogę trzeźwo myśleć. Co chwilę pojawiają się jakieś wizje, jakieś wpółsenne marzenia i strachy. Czyżbym miał gorączkę?