Trylogia księżycowa. Jerzy ŻuławskiЧитать онлайн книгу.
to wszystko powoli, spokojnie i tak strasznie obojętnie, że mnie aż mróz przeszedł.
Piotr zerwał się na równe nogi:
– Kobieto! nie drażnij mnie! – syknął.
– Dobrze. Nie będę cię drażniła.
Piotr chwycił ją obiema rękami za ramiona, twarz miał ściągniętą od bezsilnej wściekłości. Mimo woli wyciągnąłem rewolwer; tętno biło mi gwałtownie, ale czułem, że mi ręka nie zadrży.
– Czy mnie chcesz bić, Piotrze? – zapytała Marta znowu takim głosem, jakby mówiła: „Czy chcesz się napić wody?”.
– Tak, będę cię bił, tłukł, mordował, aż… aż…
– Dobrze, bij mię, Piotrze…
On jęknął i zatoczył się jak pijany.
Przystąpiłem bliżej, aby przerwać swoją obecnością tę straszną scenę.
Widok wieczystego, przygnębiającego smutku Marty i wewnętrznych, okropnych walk Piotra był mi nad wszelki wyraz przykry, a że i oni unikali mnie po części, choć każde z innego powodu, więc tak wszystko złożyło się na to, że większą część długich dni księżycowych spędzałem w najzupełniejszej samotności. Przywykłem do tego powoli. Zresztą mogłem już teraz myślą o przyszłości zapełnić pustkę i nudę, na którą się sam dobrowolnie skazałem. Inaczej wprawdzie wyobrażałem sobie był niegdyś małżeństwo „jednego z nas” z Martą: marzyłem o jakiejś pogodnej, cichej, choć niepozbawionej tęsknego smutku sielance, o nowym, serdecznym węźle, łączącym nasze szczupłe grono, o rozmowach długich, prowadzonych głosem przyciszonym, a wypełnionych zapobiegliwą troską o szczęście i wygody tych, którzy mają przyjść po nas; ale choć rzeczywistość zniszczyła doszczętnie te wszystkie piękne marzenia, to przecież dała mi jeden nieoceniony skarb: nadzieję nowego pokolenia. Kochałem już to przyszłe pokolenie, te nie moje dzieci, jeszcze nim przyszły na świat. W długich samotnych wędrówkach myślałem o nich nieustannie. Dla nich gromadziłem zapasy, badałem okolicę, spisywałem spostrzeżenia; dla nich odgrzebałem z pyłu i uporządkowałem przywiezioną z Ziemi biblioteczkę; dla nich robiłem cegły i wypalałem wapno, aby zbudować murowany dom i małe obserwatorium astronomiczne; dla nich wytapiałem z rudy żelazo albo kułem ze srebra, obficie się tu znachodzącego, różne naczynia, sporządzałem szkło, papier i inne, niezbędne dla cywilizowanego człowieka materiały. Tak się niewymownie cieszyłem tymi dziećmi, które się miały dopiero narodzić! Zdawało mi się, że z ich przyjściem coś się musi koniecznie zmienić na lepsze, że ich uśmiech i szczebiot rozwieje wreszcie tę duszną atmosferę, która wśród nas panowała.
Nie czekałem zbyt długo. W rok niespełna powiła Marta bliźniaczki: dwie córeczki. Przyszły na świat w nocy. Gdy usłyszałem z drugiej izby, gdzie siedziałem z Tomem, ich pierwszy, słaby płacz, zerwałem się podrzucony szaloną radością, ale w tejże chwili ścisnął mnie za serce taki straszliwy, nieukojony ból, że zacząłem gryźć palce, aby stłumić przemocą wydzierające się łkania, a łzy polały mi się z oczu.
Tom patrzył na mnie ze zdziwieniem, nadsłuchując równocześnie głosów dochodzących z drugiej izby.
– Wuju – rzekł wreszcie (tak mnie zawsze nazywał) – wuju, co to tam tak płacze, czy mama?
– Nie, dziecko, to nie mama płacze, to… takie małe dzieciątko jak ty, jeszcze mniejsze.
Tom zrobił poważną minę i zaczął się namyślać.
– A skąd to dziecko? a po co to dziecko? – pytał znów.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. On tymczasem przypatrywał mi się bacznie.
– Wuju, a o co wuj płacze? – zapytał nagle.
Istotnie, o co ja płakałem?
– Bom głupi! – rzekłem opryskliwie, odpowiadając raczej własnym myślom niż jemu.
Dzieciak pokiwał głową z niesłychaną powagą.
– A nieprawda! ja wiem, że wuj nie głupi. Mama tak nie mówiła. Mama powiedziała, że wuj jest dobry, bardzo dobry, tylko… tylko…
– Tylko co? jak ci mama powiedziała?
– Zapomniałem…
W tej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanął Piotr. Był blady i widocznie wzruszony. Uśmiechnął się do mnie gorzko, ale szczerze – po raz pierwszy od roku – i rzekł:
– Dwie córki…
A zaraz dodał:
– Janie, proszę cię, Marta chciała, żebyś jej przyprowadził Toma.
Wszedłem do izby, gdzie leżała chora. Zobaczywszy syna, wyciągnęła do niego ręce od razu.
– Tom! pójdźże i patrz! masz dwie siostrzyczki, dwie naraz! To dla ciebie! Ty mi przebaczysz, Tom, prawda? przebaczysz… Ale to dla ciebie, tylko dla ciebie, mój najmilszy, jedyny, ukochany synku! – mówiła urywanym głosem, przyciskając dziecko do piersi.
Tom się zadumał.
– Mamo, a co ja będę robił z tymi siostrzyczkami?
– Co ci się spodoba, mój maleńki, będziesz je bił, kochał, drapał, pieścił, wszystko, co ci się spodoba! A one będą cię słuchały i pracowały za ciebie, gdy dorosną, wiesz?
– Marta! co ty mówisz! – krzyknął Piotr – Marta! to są moje dzieci!
Popatrzyła na niego chłodno:
– Wiem o tym, Piotrze; to są twoje dzieci…
Piotr zrobił ruch, jakby się na nią chciał rzucić, ale przemógł się i przystępując do łóżka, rzekł, jak umiał najłagodniej.
– To są nasze dzieci, Marta. Czy nie masz już dla mnie żadnego słowa? nic?…
– Owszem. Dziękuję ci.
Po czym zaczęła znowu głaskać i całować namiętnie jasną główkę syna:
– Mój Tom, mój najmilejszy, ukochany, złoty synek…
Piotr wybiegł z izby jak oszalały, a mnie robiło się duszno. Było coś potwornego w tej wyłącznej miłości matki.
Narodziny tych dwóch dziewczątek, Lili i Róży, niewiele zmieniły nasze życie – wbrew oczekiwaniom. Stosunek Piotra i Marty wciąż był jednakowy. Współczułem od dawna z Martą, ale teraz zacząłem czuć głęboką litość nad losem tego człowieka. Osowiał, zasępił się, w każdym słowie, w każdym ruchu jego znać było ogromne, śmiertelne znużenie i przygnębienie. Młodszy o kilka lat ode mnie, pochylił się i osiwiał; zapadłe oczy płonęły mu jakimś niezdrowym blaskiem. Nigdy nie byłbym przypuszczał, że rok życia zdoła tak złamać ten niespożyty organizm, który przetrwał zwycięsko, najlepiej z nas wszystkich, niesłychane trudy podróży przez pustynię. Ostatecznie powodem tego była Marta, ale nie mogłem jej winić… Kochała tego pierwszego, który umarł; poza nim i jego synem nie było już miejsca w jej sercu – to było całe nieszczęście.
Zdaje mi się nawet, że córek nie kochała. Dbała o nie wprawdzie troskliwie, ale widoczne było, że robiła to tylko z myślą o Tomie. Miały dla niej znaczenie cennych zabawek dla synka, których nie trzeba uszkodzić, rzadkich zwierzątek, wymagających baczności i pielęgnowania, bo strata mogłaby być niepowetowana. Nawet sposób, w jaki się wyrażała o córkach, świadczył o tym – mówiła o nich zawsze: „Tomowe dziewczynki”. Piotr patrzył na to bezradny i posępniał coraz więcej.
W każdym razie te dzieci sprawiały Marcie wiele kłopotu i w pierwszych zwłaszcza miesiącach zajmowały dużo czasu, tak się więc złożyło, że Tom był nieustannie pod moją opieką. Zyskałem towarzysza. Dzieciak był bardzo rozumny i