Policja. Ю НесбёЧитать онлайн книгу.
a w dodatku nie wiesz, jak rozwiązać prosty problem człowieka w śpiączce. A skoro jeszcze nie chcesz mnie posuwać, to muszę zadać sobie pytanie: „Co mi właściwie po nim?”. Potrafisz mi na to odpowiedzieć?
– Isabelle…
– Przyjmuję to za odpowiedź przeczącą. Posłuchaj mnie więc uważnie, bo zrobimy to tak…
Nie mógł jej nie podziwiać. Tego kontrolowanego, wręcz zimnego profesjonalizmu przy jednoczesnej gotowości do podejmowania ryzyka i nieobliczalności, które sprawiały, że w jego kolegach wzmagała się czujność. Niektórzy uważali ją za wręcz niebezpieczną, ale nie rozumieli, że wytwarzanie niepewności stanowiło element gry prowadzonej przez Isabelle Skøyen. Zaliczała się do tych, którym w nieprzeciętnie krótkim czasie udawało się zajść dalej i wyżej i których upadki, jeśli do nich dochodziło, następowały z wysoka i były przez to groźniejsze. Mikael Bellman poniekąd rozpoznawał w niej siebie, ale Isabelle Skøyen stanowiła jego ekstremalną wersję. Dziwne natomiast było to, że zamiast pociągać go za sobą, zmuszała go do większej ostrożności.
– Na razie pacjent się nie obudził, więc nie robimy nic – oświadczyła Isabelle. – Znam pewnego pielęgniarza anestezjologicznego z Enebakk. Nieciekawy typ. Zaopatruje mnie w tabletki, których jako polityk nie mogę kupować na ulicy. Ten człowiek tak jak Beavis zrobi prawie wszystko dla pieniędzy. A wszystko dla seksu. À propos…
Usiadła na brzegu biurka, uniosła i rozłożyła nogi, a potem jednym szarpnięciem rozpięła guziki jego spodni. Mikael mocno złapał ją za nadgarstki.
– Isabelle, zaczekajmy do środy w Grandzie.
– N i e czekajmy do środy w Grandzie.
– A ja głosuję, żeby tak było.
– Doprawdy? – Wyrwała mu się, do końca rozpięła rozporek i spojrzała w dół. Zaraz dodała gardłowym głosem: – W takim razie zostałeś przegłosowany. Dwa do jednego, mój drogi.
5
Wraz z zapadającą ciemnością spadła również temperatura. Blady księżyc świecił za oknem pokoju Stiana Barellego, kiedy z salonu dobiegł głos matki:
– To do ciebie, Stian!
Już wcześniej usłyszał dzwonek telefonu stacjonarnego, ale miał nadzieję, że to nie do niego. Odłożył kontroler Nintendo Wii. Osiągnął wynik dwanaście under par, a zostały mu jeszcze trzy dołki, czyli innymi słowy miał świetną pozycję i możliwość zakwalifikowania się do Masters. Grał jako Rick Fowler, ponieważ była to jedyna fajna postać w grze Tiger Woods – The Masters, a poza tym wiekiem zbliżona do niego. Miał dwadzieścia jeden lat. Poza tym obaj lubili Eminema i zespół Rise Against i w dodatku obaj mieli upodobanie do pomarańczowych ciuchów. Oczywiście Ricka Fowlera stać było na własne mieszkanie, natomiast Stian wciąż mieszkał w swoim chłopięcym pokoju. Ale tylko chwilowo, dopóki nie dostanie stypendium na tym uniwersytecie na Alasce. Wszyscy średnio przyzwoici norwescy alpejczycy dostawali się tam na podstawie wyników osiągniętych w mistrzostwach Norwegii juniorów i podobnych zawodach. Oczywiście problem polegał na tym, że do tej pory nikt nie stał się lepszym alpejczykiem dzięki wyjazdowi na tę uczelnię, ale co z tego? Kobiety, wino i narty. Może być coś lepszego? Może nawet jakiś dyplom, jeśli starczy na to czasu. Papiery, które będą mogły mu zapewnić jakąś niezłą pracę. Pieniądze na własne mieszkanie. Życie lepsze od tego, od spania w trochę za krótkim łóżku pod zdjęciami Bode Millera i Aksela Lunda Svindala, od jedzenia klopsików matki i stosowania się do zasad wyznaczonych przez ojca, od trenowania rozbestwionych gówniarzy, którzy według ich cierpiących na ślepotę śnieżną rodziców byli obdarzeni talentem Aamodta albo Kjusa. Od obsługiwania wyciągu narciarskiego na stoku Tryvannskleiva, za stawkę godzinową, jakiej za cholerę nie ośmieliliby się zaproponować wyzyskiwanym dzieciom w Indiach. Dlatego Stian od razu wiedział, że to dzwoni prezes klubu narciarskiego, będący poza wszystkim jedyną znaną Stianowi osobą, która unikała telefonowania na komórki, ponieważ jest to t r o c h ę droższe, i wolała zmuszać ludzi do biegania po schodach w tych jaskiniach z epoki kamienia łupanego, w których wciąż znajdowały się telefony stacjonarne.
Stian wziął od matki słuchawkę.
– Słucham.
– Cześć, Stian, tu Bakken. Właśnie miałem telefon, że wyciąg na Kleiva chodzi.
– O tej porze? – Stian zerknął na zegarek. Piętnaście po jedenastej. Zamykali o dziewiątej.
– Możesz tam zajrzeć i sprawdzić, co się dzieje?
– O tej porze? – powtórzył.
– Chyba że jesteś czymś wyjątkowo zajęty, oczywiście.
Stian nie zareagował na ironię w głosie prezesa. Wiedział, że ma za sobą dwa rozczarowujące sezony, spowodowane w opinii prezesa nie brakiem talentu, tylko nadmiarem wolnego czasu, który Stian najlepiej, jak potrafił, wypełniał lenistwem, traceniem formy fizycznej i generalnym nieróbstwem.
– Nie mam samochodu – oświadczył Stian.
– Możesz wziąć mój – zaproponowała szybko matka. Nie odsunęła się, tylko stała obok z rękami założonymi na piersi.
– Sorry, Stian, ale usłyszałem – powiedział cierpko prezes. – Pewnie włamały się jakieś łobuzy z klubu Heming i uważają, że to zabawne.
Dojazd krętą drogą do wieży telewizyjnej Tryvannstårnet zajął Stianowi dziesięć minut. Wieża sterczała jak stuosiemnastometrowa włócznia wbita w ziemię na szczycie wzgórza w północno-zachodniej stronie Oslo.
Wjechał na zaśnieżony parking i zauważył, że stoi tam jedynie czerwony golf. Wyjął narty z bagażnika na dachu, przypiął je do nóg i ruszył obok głównego budynku do górnej stacji wyciągu krzesełkowego Tryvann Ekspress. Stamtąd miał widok na jezioro i na Kleiva, mniejszy wyciąg, orczykowy. Wprawdzie noc była księżycowa, ale jednak zbyt ciemna, by mógł dostrzec, czy uchwyty w kształcie odwróconej litery T się poruszają. Ale je słyszał. Słyszał warkot maszynerii na dole.
Kiedy zaczął zjeżdżać długimi leniwymi trawersami, nagle zdumiał się niezwykłą ciszą panującą tu w nocy. Pierwszą godzinę po zamknięciu wyciągu wciąż wypełniało echo radosnych krzyków dzieci, udawane piski strachu dziewcząt, chrzęst metalowych kantów na ubitym śniegu i lodzie, ociekające testosteronem wołanie młodych chłopców domagających się uwagi. Nawet po zgaszeniu reflektorów światło zdawało się jeszcze przez chwilę wisieć w powietrzu. A potem stopniowo robiło się coraz ciszej. I ciemniej. I jeszcze ciszej. W końcu cisza wypełniała wszystkie zagłębienia terenu, a z lasu wypełzała ciemność. Wtedy okolica Tryvann nagle zmieniała się w zupełnie inne miejsce, które nawet dla Stiana, który znał tę okolicę jak własną kieszeń, stawało się tak obce, że równie dobrze mogło się znajdować na innej planecie. Na zimnej, ciemnej i bezludnej planecie.
Brak świateł sprawił, że musiał jechać na wyczucie, starać się przewidzieć falowanie śniegu i podłoża pod nartami. Ale właśnie na tym polegał jego talent: zawsze radził sobie najlepiej przy słabej widoczności, w śnieżycy, we mgle, przy płaskim świetle. Wyczuwał to, czego nie mógł zobaczyć. Został obdarzony czymś w rodzaju zdolności jasnowidzenia, jaką posiadają tylko niektórzy narciarze, a inni – większość – nie mają jej w ogóle. Pieścił śnieg, zjeżdżał powoli, chcąc przedłużyć przyjemność. Wreszcie jednak znalazł się na dole i skręcił pod stację z maszynerią wyciągu.
Drzwi budki były wyłamane.
Na śniegu leżały drzazgi, a otwór wejściowy ział czernią. Dopiero w tej chwili Stian uświadomił sobie,