Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.
-8bfa-a735ce19bb4f">
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Zaczęło się w sobotę
Redakcja Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Edycję opracowano na podstawie:
„Kurier Polski” 1960, nr 228–288
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-240-6
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Spis treści
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
ROZDZIAŁ I
– Więc we wtorek…?
– Tak. Niech pan do mnie zadzwoni we wtorek.
– Czy pan mecenas nie mógłby się zdecydować zaraz… teraz? Ja mam pieniądze. Ja mogę… ja mogę dobrze zapłacić.
Sięgnął do kieszeni. Natorski powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie, nie. Tu nie chodzi o pieniądze. O honorarium pomówimy później. Muszę się nad tym zastanowić. Nie przyjmuję spraw, co do których nie mam pewności, że je wygram, bo przecież… – urwał. Dałby bardzo wiele, żeby cofnąć te chełpliwe słowa. – Jeżeli facet był dzisiaj w sądzie, to… – poczuł, jak gorąca fala krwi uderza mu do głowy. Wydało mu się, że w tych małych, świńskich oczkach dojrzał drwinę.
– No dobrze. Zadzwonię do pana we wtorek. Do widzenia, panie mecenasie.
Uścisnęli sobie dłonie. Natorski spojrzał w zamyśleniu na drzwi, za którymi zniknął jego klient. Poczuł się nagle bardzo zmęczony.
Rozprostował ramiona, ziewnął i otworzył okno. W pokoju było szaro od dymu.
– Czy mogę już iść, panie mecenasie?
Drgnął i odwrócił się.
– Nie, to znaczy… tak. Oczywiście. Może pani iść do domu. Przepraszam, ale jestem trochę roztargniony.
Spojrzała na niego ze współczuciem.
– Niechże się pan tak nie przejmuje, panie mecenasie. Przecież nie można zawsze wygrywać. Czasem trzeba przegrać. Doprawdy niezmiernie mi przykro, ale… no cóż… stało się…
Natorski zapalił papierosa. Całą siłą woli panował nad sobą, aby nie wybuchnąć.
– Więc pani się wydaje, że tutaj w grę wchodzi tylko i wyłącznie moja ambicja zawodowa? Czyż pani nie może tego zrozumieć, że ten człowiek oddał w me ręce swój los, a teraz… a teraz go powieszą. Dostał wyrok śmierci! Słyszy pani?! Dostał wyrok śmierci.
Ostatnie słowa wyrzucił z siebie, prawie krzycząc.
Zmieszała się. Nie chciała zrobić mu przykrości. Nigdy nie widziała go w stanie takiego podniecenia nerwowego.
– Przepraszam – szepnęła. – Nie powinnam była poruszać tego tematu. Ale przecież… – zawahała się – ale przecież nie możemy mieć pewności, że on jest niewinny.
– Ja jestem pewien – powiedział twardo Natorski. – Niestety jestem całkowicie pewien jego niewinności. I to jest najgorsze – dodał ciszej.
Stała niezdecydowana, onieśmielona. Nie wiedziała co powiedzieć. Była zła na siebie, że w ogóle zaczęła całą tę rozmowę.
– Bardzo mi przykro. Nie chciałam pana urazić.
Zapalił papierosa.
– Więc w poniedziałek przyjdzie pani jak zwykle – powiedział już spokojnym, urzędowym głosem.
– Tak. O czwartej. Do widzenia, panie mecenasie.
– Do widzenia, panno Ewo.
Bardzo lubił tę dziewczynę. Dobrze pracowała, miała duże poczucie obowiązku. Czasami tylko nie mogła zrozumieć pewnych rzeczy. Była także bardzo młoda, nieprzyzwoicie młoda.
Wyszła. Pozostał po niej leciutki zapach lawendowej wody.
Znowu odwrócił się do okna. Odetchnął głęboko, patrząc na mury Starego Miasta oświetlone łagodnym blaskiem zachodzącego słońca. Dwa zakochane gołębie usiadły na gzymsie sąsiedniej kamienicy. Od strony rynku dochodziły pokrzykiwania bawiących się chłopców.
Zadzwonił telefon. Nietrudno było się domyśleć, że to Elżbieta. Mówiła szybko, nerwowo:
– Co się z tobą właściwie dzieje? Co to znaczy? Umówiliśmy się przecież na szóstą. Od trzech kwadransów czekamy na ciebie w Bristolu. Wanda obraziła się i poszła. Dzidka oświadczyła, że zachowujesz się jak skończony cham. Ja także nie mam zamiaru dłużej czekać. Co ty wyprawiasz? Przecież to sobota. Wszyscy wcześniej kończą pracę i…
– Dajże mi wreszcie dojść do słowa – zniecierpliwił