Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.
w fotelu. Westchnęła głęboko. „Duszno. Chyba będzie burza. Zupełnie nie ma czym oddychać”.
Drzwi otworzyły się nieomal bezszelestnie. Wyczuła to raczej instynktownie, aniżeli usłyszała. Odwróciła się gwałtownie.
Przed nią stał wysoki, zamaskowany mężczyzna w ciemnym płaszczu. W ręku coś trzymał. Zapewne rewolwer.
Zanim pani Ewelina zdążyła zorientować się w sytuacji, nieoczekiwany gość jednym skokiem znalazł się tuż przy niej, objął ją mocno wpół i przytknął do twarzy wilgotny tampon. Straciła przytomność.
Błyskawicznie zdjął ze ściany duży obraz Wyczółkowskiego, odsłaniając masywne drzwiczki sejfu. Zaczął gorączkowo majstrować przy mechanizmie. W tym momencie wydało mu się, że jego ofiara poruszyła się. Nie mógł ryzykować. Wrócił więc i wyciągniętym z kieszeni płaszcza sznurem zaczął starannie związywać pani Ewelinie ręce i nogi.
I nagle wbiegła do pokoju Lola. Bez chwili wahania chwyciła leżący na bocznym stoliku pistolet do wstrzeliwania kołków w ścianę. Odwrócił się, ale było już za późno na jakiekolwiek działanie. Nacisnęła spust. Spazmatycznym ruchem rozłożył ręce i upadł na wznak.
Dziewczyna pośpiesznie zabrała się do uwolnienia z więzów swojej opiekunki i wyjęła jej knebel z ust. Pani Ewelina zaczęła swobodniej oddychać.
Wtedy Lola podbiegła do telefonu i połączyła się najprzód z pogotowiem ratunkowym, a następnie z komendą milicji.
Śmierć nastąpiła momentalnie. Pocisk ugodził w serce. Lekarz nie miał większych trudności w ustaleniu przyczyny zgonu.
Pani Ewelina odzyskała przytomność, ale znajdowała się w stanie silnego szoku i z przesłuchaniem jej należało jeszcze trochę zaczekać. Tymczasem więc porucznik Gołczak, wspomagany przez sierżanta Kaczmarka, zajął się zbadaniem terenu, zaś kapitan Konerski postanowił porozmawiać z panną Grabiecką.
– Czy pani jest krewną pani Kamienieckiej?
– Nie. Jestem wychowanicą pani Kamienieckiej.
– Od dziecka panią wychowała?
– Tak. Miałam trzy lata, jak mnie wzięła z domu dziecka.
– Pani Kamieniecka nie ma własnych dzieci?
– Nie.
– Może pani zechce opowiedzieć mi jeszcze raz całe to zdarzenie.
Lola odchrząknęła. Na jej bladej twarzy malowały się jeszcze niedawne przeżycia.
– Więc było tak… Dzisiaj wyjątkowo późno wróciłam do domu, bo mieli taką małą uroczystość. Jeden z naszych kolegów zaręczył się i zaprosił nas na lampkę wina. Nie trwało to wszystko długo, ale zawsze.
– Pani jest studentką?
– Tak. Studiuję na Akademii Sztuk Plastycznych. W tym roku na jesieni chciałabym zrobić dyplom.
– No więc pani trochę później dzisiaj wróciła do domu – podjął Konerski. – I co było dalej?
– Wstawiłam do garażu wóz. Weszłam i zobaczyłam, że jakiś bandyta związuje pani Kamienieckiej ręce i nogi. Niewiele myśląc, chwyciłam ten pistolet i strzeliłam. To wszystko.
– A skąd tutaj się wziął pistolet do wstrzeliwania kołków?
Dziewczyna uśmiechnęła się blado.
– Pani Kamieniecka od czasu do czasu lubi przewieszać obrazy. Można powiedzieć, że to takie jej trochę dziwne hobby. Otóż teraz także chciała przewiesić niektóre obrazy, jedne do sypialni, drugie do stołowego pokoju, jeszcze inne do biblioteki. Poprosiła mnie, żebym sprowadziła takiego fachowca. Przyszedł wczoraj, ale ktoś do niego zatelefonował i musiał pójść. Powiedział, że będzie dzisiaj albo jutro. Pewnie przyjdzie jutro.
– I zostawił ten pistolet.
– Tak. Powiedział, że nie chce mu się z tym nosić, że na razie nie ma żadnej innej roboty.
– Czy pani go znała przedtem?
– Oczywiście. Już parę razy do nas przychodził, żeby wstrzelać te kołki w ścianę.
– Może mi pani podać jego imię, nazwisko i adres.
– Naturalnie. Jan Koziełkowski. Adres zaraz panu zanotuję, tylko muszę znaleźć w notatniku, bo nie pamiętam. Ma także i telefon.
– To dobrze, to bardzo dobrze – pokiwał głową Konerski. – Dziwne, że ten pani fachowiec zostawił naładowany pistolet.
– To rzeczywiście dziwne – przyznała dziewczyna. – Ale chyba można to wytłumaczyć w ten sposób, że zupełnie niespodziewanie zatelefonowała do niego żona, że matkę zabrało pogotowie. Podobno zawał. Widocznie w pośpiechu zapomniał rozładować. Był już przygotowany do pracy.
– A pani wiedziała, że pistolet jest naładowany?
– Skądże. To był odruch. Chciałam nastraszyć tego bandytę, sterroryzować go. Właściwie zupełnie bezwiednie nacisnęłam w chwili, kiedy się do mnie odwrócił.
– Dobrze pani strzela – pochwalił Konerski – w samo serce.
– To czysty przypadek. Chociaż kiedyś chodziłam na strzelnicę, ale mnie to specjalnie nie bawiło.
– Czy pani widziała już kiedyś tego człowieka, którego pani zastrzeliła?
– Nigdy w życiu go nie widziałam. Skąd to przypuszczenie? Nie mam znajomości wśród bandytów.
– Nie wątpię w to – uśmiechnął się Konerski – ale mogło się zdarzyć, że go pani gdzieś widziała w kawiarni, w kinie, na ulicy. To taki dosyć charakterystyczny typ. Mógłby uchodzić za Cygana.
Potrząsnęła głową.
– Nie. Nigdy go nie widziałam ani w kawiarni, ani w kinie.
– I jeszcze jedno pytanie. Czy pani Kamieniecka ma jakąś rodzinę?
– O ile się orientuję, to ma tylko siostrzeńca, który niedawno wrócił z Francji.
– Jak się nazywa?
– Edmund Gelnert.
– Co robił we Francji?
Zmieszała się.
– Wolałabym, żeby pan o tych rodzinnych sprawach porozmawiał z panią Kamieniecką.
Konerski skinął głową.
– Dobrze. Jak pani sobie życzy. Proszę mi tylko jeszcze powiedzieć, czy pani umie otworzyć ten sejf?
– Nie bardzo – uśmiechnęła się. – Pani Kamieniecka nawet próbowała mnie uczyć, ale ja jakoś nie mam głowy do tych wszystkich technicznych spraw. A to jakiś taki skomplikowany mechanizm. Pani Kamieniecka mówiła, że powinnam się nauczyć, bo w razie jej śmierci… Ale to przecież jeszcze niestara, pełna życia osoba.
Wszedł porucznik Gołczak. Młody człowiek, średniego wzrostu, mocno zbudowany, o twarzy poważnej, skupionej, pozbawionej zmarszczek, które rysuje śmiech. I rzeczywiście bardzo rzadko widziano, żeby Gołczak się śmiał albo żeby się nawet uśmiechał. Pracę swoją traktował z pedantyczną skrupulatnością i można mu było powierzyć najbardziej nawet odpowiedzialne zadanie.
– Słuchaj, Michał… Ślady w ogrodzie…
– Co z gosposią? – przerwał mu Konerski.
– Śpi. Kompletnie pijana, nie można z nią rozmawiać. Trzeba zaczekać, aż wytrzeźwieje.
– No to poczekamy. A co z tymi śladami w ogrodzie?
– Wygląda na to, że było ich dwóch.
– Dwóch?