Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
tłuką gdzieś pieprz w moździerzu. Kobiety hałasują w kuchni, skąd w zimne powietrze wzbija się ciepła para z gotowanych potraw, a wraz z nią zapachy octu, gałki muszkatołowej, liści laurowych, a także woń świeżego mięsa, słodka i mdląca. Przy tym wszystkim jesienne powietrze wydaje się tym bardziej chłodne i nieprzyjemne.
Mężczyźni za drewnianą ścianą rozmawiają dość gwałtownie, jakby się kłócili – słychać ich głosy, czuć też zapach wosku i wilgoci, jaką przesiąknięte są ich ubrania. Pełno ich tu dzisiaj, dom jest zatłoczony.
Aszera mijają dzieci; szkraby nie zwracają na niego uwagi, podekscytowane bliskim już świętem. Aszer Rubin przechodzi przez drugie podwórko, oświetlone słabo jedną pochodnią, stoją tam koń i wóz. Ktoś, kogo Rubin nie widzi, w ciemności wyładowuje z wozu worki i wnosi je do komory. Po chwili Aszer dostrzega jego twarz i mimowolnie się wzdraga – to ten biegun, chłop, co go starszy Szor zimą wyciągnął półżywego ze śniegu z odmrożoną twarzą.
W progu natyka się na lekko podpitego Jehudę, na którego cała rodzina woła Lejbe. Zresztą i on nie nazywa się Rubin, tylko Aszer ben Lewi. Teraz, w mroku i w ciżbie gości, imiona wydają się jednak czymś płynnym, zmiennym i drugorzędnym. W końcu wszyscy nosić je będą niedługo. Jehuda bez słowa prowadzi go w głąb domu i otwiera drzwi do małej izby, gdzie pracują młode kobiety, a na łóżku przy piecu leży wsparta na poduszkach stara, zasuszona kobieta. Pracujące witają go hałaśliwie i ciekawie zawisają nad łóżkiem, żeby popatrzeć, jak będzie badał Jentę.
Jest drobna i chuda jak stara kura, a jej ciało wiotkie. Wypukła ptasia klatka piersiowa unosi się i opada szybko jak u dziecka. Wpółotwarte usta, obciągnięte wąziutkimi wargami, zapadają się do środka. Jednak ciemne oczy uważnie śledzą ruchy medyka. Kiedy po przegonieniu wszystkich ciekawskich z pokoju unosi przykrycie, widzi całą jej postać wielkości dziecka i kościste dłonie pełne sznureczków i rzemyków. Otulili ją wilczymi skórami po szyję. Wierzą, że skóra z wilka grzeje i przywraca siły.
Jak można było ciągnąć ze sobą tę staruszkę, której zostało ledwie trochę życia, myśli Aszer. Podobna jest do starego, zeschniętego grzyba, ma brązową, pomarszczoną twarz, a światło świec rzeźbi ją jeszcze bardziej i okrutniej, tak że powoli przestaje wyglądać jak ludzka. Aszer ma wrażenie, że za chwilę stanie się nieodróżnialna od dzieł natury – kory drzewa, szorstkiego kamienia i sękatego drewna.
Widać, że starą kobietę otoczono tu dobrą opieką. W końcu, jak powiedział Aszerowi Elisza Szor, ojciec Jente i dziadek Eliszy Szora, Zalman Naftali Szor, ten sam, który napisał sławną książkę Tewuat Shor, byli braćmi. Nie ma się co dziwić, że i ona przyjechała na wesele krewnego, skoro będą tu kuzyni z Moraw i z dalekiego Lublina. Aszer kuca przy niskim łóżku i od razu czuje zapach soli z ludzkiego potu oraz – zastanawia się przez chwilę, szukając właściwego określenia – dziecka. W jej wieku zaczyna się mieć taki sam zapach, jaki mają dzieci. Wie, że nic tej kobiecie nie jest, ona po prostu umiera. Bada ją starannie i niczego się nie dopatruje, poza starością. Serce jej bije nierówno i słabiutko, jakby się zmęczyło, skórę ma czystą, choć cienką i suchą jak pergamin. Oczy szkliste, zapadnięte. Tak samo skronie, a to znak nadchodzącej śmierci. Spod lekko rozpiętej pod szyją koszuli widać jakieś sznureczki i supły. Dotyka jej zaciśniętej pięści, a ta przez chwilę się opiera, potem jednak, jakby zawstydzona, rozkwita przed nim niczym wyschnięta róża pustyni. Na dłoni leży kawałek jedwabnej szmatki, cały gęsto zapisany znakami: ץײש.
Aszer ma wrażenie, że staruszka uśmiecha się do niego bezzębnymi ustami, a jej ciemne, studzienne oczy odbijają płomienie świec, i wydaje mu się, że to odbicie biegnie ku niemu z daleka, z nieodgadnionych głębi mieszczących się w człowieku.
– Co jej jest? – pyta go Elisza, który nagle wchodzi do tej ciasnej izdebki.
Aszer podnosi się powoli i patrzy na jego zaniepokojoną twarz.
– Co ma być? Ona umiera. Nie doczeka wesela.
Aszer Rubin robi przy tym minę, która mówi sama za siebie. Po cóż było ją tu wieźć w takim stanie?
Elisza Szor bierze go na bok i chwyta pod łokieć.
– Masz ty swoje metody, których my nie znamy. Pomóż nam, Aszer. Mięso już posiekane, marchew obrana. W miskach moczą się rodzynki, kobiety skrobią karpie. Widziałeś, ile gości?
– Ledwo jej bije serce – mówi Rubin. – Nic tu nie poradzę. Nie trzeba było brać jej ze sobą w podróż.
Delikatnie uwalnia łokieć z uścisku Eliszy Szora i idzie ku wyjściu.
Aszer Rubin uważa, że większość ludzi jest głupia i że to głupota ludzka sprowadza na świat smutek. Nie jest to grzech ani cecha, z którą się człowiek rodzi, ale zły pogląd na świat, błędna ocena tego, co widzą oczy. W rezultacie ludzie spostrzegają wszystko osobno, każdą rzecz w oderwaniu od pozostałych. Prawdziwa mądrość to sztuka łączenia wszystkiego ze wszystkim, wtedy wyłania się właściwy kształt rzeczy.
Ma trzydzieści pięć lat, ale wygląda o wiele starzej. Ostatnie lata sprawiły, że przygarbił się i zupełnie posiwiał, a przedtem jego włosy były kruczoczarne. Ma również kłopot z zębami. Czasem też, gdy jest wilgotno, puchną mu stawy palców; jest delikatny, powinien na siebie uważać. Udało mu się uniknąć małżeństwa. Jego narzeczona umarła, gdy był na studiach. Prawie jej nie znał, więc go ten fakt nie zasmucił. Ale dano mu spokój.
Pochodzi z Litwy. Ponieważ był zdolny, rodzina zebrała fundusze, żeby go wykształcić za granicą. Pojechał na studia do Włoch, ale ich nie skończył. Dopadła go jakaś niemoc. Ledwo starczyło mu sił, żeby wracając, dojechać do Rohatyna, gdzie jego wuj Anczel Lindner szył szaty prawosławnym popom i był na tyle zamożny, że mógł go przyjąć pod swój dach. Tu Rubin zaczął dochodzić do siebie. Mimo że miał za sobą parę lat studiów medycznych, nie wiedział, co mu było. Niemoc, niemoc. Ręka leżała przed nim na stole, a on nie miał siły jej podnieść. Nie był w stanie otworzyć oczu. Ciotka kilka razy dziennie smarowała mu powieki baranim tłuszczem z ziołami; powoli odżywał. Wiedza z włoskiego uniwersytetu wracała z dnia na dzień i sam zaczął leczyć ludzi. Idzie mu to dobrze. Ale czuje się w Rohatynie uwięziony, jakby był owadem, który wpadł w żywicę i zastygł na wieki.
Elisza Szor, któremu długa broda nadaje wygląd patriarchy, trzyma wnuczkę na rękach i nosem łaskocze ją w brzuszek. Dziewczynka śmieje się radośnie, pokazując jeszcze bezzębne dziąsła. Odchyla główkę do tyłu i jej śmiech wypełnia całą izbę. Przypomina gołębie gruchanie. Potem z pieluszek zaczynają kapać na podłogę krople i dziadek szybko oddaje dziecko matce, Chai. Chaja podaje je dalej innym kobietom, po czym mała znika w głębi domu; strużka moczu znaczy jej drogę na wytartych deskach podłogi.
Szor musi wyjść z domu w chłodne październikowe południe, żeby przejść do następnego budynku, gdzie znajduje się bet midrasz i skąd słychać jak zwykle wiele męskich głosów, nierzadko podniesionych, niecierpliwych – można by pomyśleć, że to nie miejsce studiowania pism i nauki, ale bazar. Idzie do dzieci, tam gdzie uczy się je czytania. W rodzinie jest sporo dzieci, Szor samych wnuków ma już dziewięcioro. Uważa, że dzieci powinno się trzymać krótko. Do południa nauka, czytanie i modlitwa. Potem praca w sklepie, pomoc w domu i nauka praktycznych rzeczy, takich jak rachunki albo korespondencja handlowa. Ale także praca przy koniach, rąbanie drewna na opał i układanie go w równe sągi, drobne naprawy w domu. Muszą umieć wszystko, bo wszystko im się przyda. Człowiek musi być samodzielny i samowystarczalny, powinien umieć po trochu wszystkiego. I mieć jedną porządną umiejętność, która w razie konieczności pozwoli mu przeżyć – tę według talentu. Należy baczyć, do